Opowiadanie

W każdym świecie, pod każdym imieniem | Część III

Przy stole było cicho. Słychać było tylko dźwięki przeżuwania i metalowych sztućców uderzających o porcelanowe talerze. Wszyscy siedzieli w bardzo ciemnym i długim pomieszaniu. Służba zasłoniła okna aksamitnymi kotarami przed pojawieniem się gości, więc jedynym źródłem światła były zabytkowe żyrandole rozpraszające miękkie światło na twarzach obecnych. 

Mariana dźgnęła widelcem faszerowaną baraninę i włożyła smaczny kąsek do pomalowanych na czerwono ust. Padre powiedział, że musi dziś wyglądać jak broń, jak nieprzystępna twierdza, filar i żyletka, która może być dla niego podporą, dekoracją i nożem w tym samym czasie. Jadła powoli, przyglądając się spod przymkniętych powiek głowom mafijnych klanów, które na dzisiejszą kolację zwołał Szef – jej Padre, Vincenzo Romano.

Ręce aż świerzbiły ją, by sięgnąć do ukrytego pod marynarką pistoletu, gdy patrzyła na tych obleśnych dziadków. Była ich dziesiątka, rozsiana po całych Włoszech, ale jak wytresowane pieski zjeżdżali się z powrotem do domu rodziny Romano, gdy Szef Vincenzo kiwnął choćby palcem.

I naprawdę wszystko byłoby w porządku. Przecież to ona, jako jedyny spadkobierca Padre, była wyżej od nich wszystkich w łańcuchu pokarmowym. I podobało jej się, gdy te tłuste cwaniaczki korzyły się przed Szefem. Ale jednemu z nich przyszło do głowy kraść pieniądze Głównej Rodziny, a tego Padre nie mógł im już wybaczyć, więc Mariana czekała tylko na deser.

W końcu, gdy ostatni gość kawałkiem złocistego pieczywa zgarnął z talerza oliwę z oliwek, do jadalni wpadła służba. Szybko i profesjonalnie ze stołu pozbyto się wszelkich talerzy. Po ustawieniu na nim dwunastu szklanek i jednej butelki whiskey znów zamknęły się za nimi drzwi, a atmosfera zgęstniała.

Przecież Padre Vincenzo nie wezwał ich na pyszną kolacyjkę.

Mariana wstała i z wyćwiczoną wprawą otworzyła butelkę alkoholu, a potem rozlała każdemu z mężczyzn odpowiednią ilość trunku. Jej Padre wyciągnął w tym czasie papierosa. W swoim rytuale przesunął go od prawego do lewego kącika ust, aż w końcu zapalił go, wypełniając pokój specyficznym zapachem.

– W tym tygodniu miałem przyjemność rozprawić się z dezerterem – zaczął, patrząc gdzieś w bok. – Młody chłopaczek. Może nawet nie osiągnął dwudziestu lat. Zapragnął życia na krawędzi, oderwania od rutyny i bogactw, jakich nie widzą zwykli ludzie. Trochę to w nim podziwiałem. Te… marzenia.

Zaciągnął się papierosem wpatrzony w jedno miejsce, gdzieś w oddali. Może widział oczy tego dezertera albo jego kolana wbijające się w ziemię i błagające o litość.

– Byłem nawet nim rozbawiony. Spisywał się dobrze, na początku, ale potem mu się nie spodobało. Oj, nie. Musiał tylko strzelić do jednej kobiety, która winna mi była troszkę gorsza. I nie mógł. Zaczął się bać, mówili mi potem. Był przerażony – zaśmiał się Szef, a z jego ust wydobyły się przerywane kłęby dymu – więc podjął decyzję o ucieczce. Ach, nie ucieczce, lecz zdradzie. Ukrywał się po uliczkach sąsiedniego miasta, żywiąc się w śmietnikach i już teraz pragnąc „spokojnego życia”. Złapaliśmy go właśnie w takiej alejce, własnoręcznie zapędzonego w kozi róg. Błagał o przebaczenie, płakał i szczał ze strachu, ale my wiemy, jak to jest. Nie ma litości dla zdrajców.

W tym momencie zatrzymał się gwałtownie, wciąż nie unosząc wzroku. Kilku z gości mimowolnie pokiwało głowami, jakby przytakując jego stwierdzeniu. Mariana jednak, stojąca w półmroku i zapomniana, z ciekawością obserwowała, jak siedzący po prawej stronie Szefa mężczyzna zastyga w kompletnej zgrozie.

– Bum. Jedna kulka w czoło i nie było chłopaczka. Może powinienem być bardziej kreatywny, jednak czułem, że jeszcze sobie na to nie zasłużył. Przynajmniej nie umarł sam. Była tam jakaś dziewczynka. Słodkie, ciemne dzieciątko. Chyba się nad nim chciała zlitować, miała przy sobie chleb i trochę mięsa. Śliczne dziecko, ale niepotrzebny świadek.

Padre uniósł na stół rękę i oparł łokieć na blacie, a rękaw jego marynarki zsunął się w dół. Do jego nadgarstka była przywiązana wąska, haftowana wstążka w niebieskie ptaki.

– Prezent – powiedział jakby z czułością w głosie, wskazując na wstążeczkę brodą – od naszego gołąbka.

Wtedy mężczyzna bez żadnej zapowiedzi sięgnął lewą dłonią do swojego pasa, wyciągnął pistolet i skierował go na siedzącego po swojej prawicy spoconego dziadka.

– Ty też będziesz błagał, Aldo? – zapytał z uśmieszkiem na ustach, kończąc papierosa i wydychając ostatnią chmurę prosto w twarz nieszczęśnika.

Aldo zbladł i natychmiast rzucił się na kolana, pragnąc dopaść butów Szefa, by obsypać je przebłagalnymi pocałunkami. Padre ewidentnie się to nie spodobało, dlatego kopnął kwiczącego mężczyznę w twarz. W pomieszczeniu rozległ się dźwięk mokrego chrupnięcia, a tarzający się na posadzce Aldo zawył boleśnie. Drzwi otworzyły się, weszło przez nie dwóch strażników, po czym podnieśli zdrajcę na nogi i skierowali jego głowę prosto przed Szefa.

– To właśnie się dzieje, mój drogi Aldo, gdy myślisz, że to, co jest moje, staje się naszym wspólnym. Przecież wiesz. Przecież nie jesteś jak ten chłopaczek. Wiesz, żeby nie marzyć o bogactwach – mężczyzna westchnął. – Nie jesteś jak ten młody, dlatego również nie czeka cię kulka. Zabierzcie go.

Aldo zaczął się wtedy szarpać i wyć, a z jego złamanego nosa buchnęła kolejna porcja krwi. Jego rozpaczliwe błagania pomieszane z mamrotanymi modlitwami ucichły, gdy strażnicy oddalali się od jadalni korytarzem, zapewne kierując się do piwnicy.

Padre złapał wtedy nietkniętą przez Aldo szklaneczkę whiskey i, zamykając oczy, wysączył ją do dna.

– Cóż to by była za strata – westchnął przeciągle i skierował niebieskie, czujne oczy na resztę zgromadzenia. – Czy mamy tutaj jakichś niepotrzebnych świadków?

Pistolet na stole i biała wstążeczka w ptaszki, którą bawił się palcami, były wystarczają wiadomością. Nikt nie pisnął ani słówkiem. Padre wstał wtedy, zapiął guziki marynarki i wyszedł z jadalni, a Mariana jak jego wierny cień podążyła za nim.

***

Mariana ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się ich nowemu nabytkowi. Zastępca Aldo, jego kuzyn przysięgał wierność jej Padre i przytakiwał bez zastanowienia każdemu słowu, które wypłynęło z ust Szefa. Kolejny bezmózgi kundel.

Kobieta szła w stronę kuchni, gdy na jej drodze pojawiła się matrona odpowiedzialna za służbę i pokojówki. Pani Lucia była z nią od dzieciństwa, dlatego dorastając, nauczyła się ją szanować. Zatrzymała się więc na widok ciemnych, zmarszczonych brwi przysadzistej kobiety.

Signora Lucia, czy coś się stało? – zapytała, podbiegając, by znaleźć się u boku energicznej kobiety. Była od Lucii wyższa, lecz ta poruszała się jak kula wystrzelona z armaty.

– Panienko, idę na spotkanie z nowymi pokojówkami. Jakiś idiota wysłał je, Panienko, nie do tego pokoju, a teraz latam za nimi przez cały dom. Jakbym nie miała nic innego do roboty!

– Och, Signora Lucia, czy mogłabym ci towarzyszyć? – zapytała znudzona Mariana.

– Jeśli tego sobie Panienka życzy – odparła zdyszana matrona. – Tylko żeby mi Maria nie przeszkadzała!

– Naturalne – odparła z uśmiechem kobieta i otworzyła drzwi starszej pokojówce.

W małym pomieszczeniu dla służby stało w dwóch rzędach osiem kobiet. Kilka z nich wyróżniało się wzrostem, jedna z obecnych kandydatek wyglądała jak różowy pączek z okrągłą twarzą, a inna była tak drobniutka i szczupła, że pewnie nie zdołałaby unieść stosu pościeli. Signora Lucia zmierzyła wzrokiem to małe stadko i natychmiast kazała wyjść trzem wskazanym kandydatkom.

Mariana przyglądnęła się pozostałym, ale jej wzrok przyciągnęła najwyższa dziewczyna o ciemnych, brązowych włosach i skórze koloru oliwki. Miała szerokie ramiona i grube uda, co nadawało jej atletycznego wyglądu. Głowę trzymała wysoko, lecz jej wzrok skierowany był na ziemię. Wyczuła jednak na sobie spojrzenie Mariany, jakby bezwiednie zerkając wokół i starając się ujrzeć źródło jej niepokoju. W końcu po minucie dyskretnego rozglądania się jej oczy spotkały się z ciekawskim wzrokiem Mariany.

– Cazzo. Nosz psia mać.

Mariana wytoczyła się prędko z pokoju, pragnąc zostać w nim ze swoją Bratnią Duszą na zawsze, a jednocześnie uciec gdzieś daleko od niej byle by pozostała bezpieczna.

Już kilkanaście żyć temu zorientowała się, że trzymając się na dystans od swojej Przeznaczonej, jest w stanie przedłużyć jej żywot. Choć skóra swędziała ją i nie mogła spać, wiedziała, że utrzymanie tej wspaniałej Istoty przy tchnieniu, szczęściu i biciu serca stało się właśnie najważniejszą rzeczą w jej życiu. Postara się zrobić to, czego nie były w stanie jej poprzednie wcielenia. Przeciwstawi się temu, co zapoczątkował Milo i ocali swoją Bratnią Duszę.

***

Oczy Padre były szeroko otwarte, a obrzydliwa dziura w jego czole wydawała się szyderczo imitować trzecie.

Leżał na łóżku, gdy to się stało. Spał, bo nie było widać śladów walki. Ktoś włamał się do sypialni Padre, zastrzelił go we śnie i wyszedł bez alarmowania strażników.

Mariana wpatrywała się w zimne ciało Szefa i brązowe plamy krwi, które rozkwitały na białej pościeli wokół jej ojca. Nie wydawał się teraz silny, potężny i bezwzględny. Wyglądał dziwnie słabo i krucho z nagą klatką piersiową pełną kręconych, siwiejących włosów i łańcuszkiem układającym się w zagłębieniu jego gardła. Mariana zauważyła też jego posiniaczony nadgarstek, na którym także czegoś jej brakowało.

Chciała czuć się zła, ale za dużo razy przechodziła już przez śmierć czy to w tym życiu, czy w setkach innych. Zbyt dużo razy patrzyła w najbardziej ukochane oczy w tym wszechświecie, które traciły przez nią swój blask, by przejmować się kolejnym końcem sekundy ludzkiego istnienia, którego przyszło jej doświadczyć. Musiała jednak sprawiać pozory. Odpowiednio odegrała smutek, żałobę, złość i chęć zemsty. Przy strażnikach i służbie – dostrzegała tam też swoją wysoką i piękną pokojówkę – rykiem głosiła o morderstwach i torturach dla sprawców. Potem porzuciła ich wszystkich na miejscu zbrodni i wyszła, stąpając gwałtownie do swojego pokoju, by za chwilę zatrzasnąć za sobą drzwi. Usiadła wtedy przy stole, otworzyła swoje ulubione wino i napiła się z niego, nawet nie przejmując się kieliszkami.

Gdy pociągnęła kolejny łyk, w jej głowie pojawiła się tylko jedna myśl: jej Bratnia Dusza nadal żyje. 

***

Sytuacja w dworze stała się napięta. Nikt nikomu nie chciał teraz ufać, a strażnicy podejrzliwie łypali wzorkiem nawet na zwykłego dostawcę.

Mariana Romano była nową głową rodziny, ale nie czuła się z tego powodu w ogóle szczęśliwa. Wszystko wydawało jej się błahostką w porównaniu do obecności jej Przeznaczonej w tym samym budynku co ona. Targały nią sprzeczne uczucia naturalnej chęci znalezienia się tuż przy niej i rozsądku oraz poczucia winy, które kazały jej trzymać się z daleka.

Nie trzymała się z daleka, jednak piękna pokojówka o oliwkowej cerze. Haya szybko stała się ulubienicą Signory Lucii, szczególnie w tych napiętych i szalonych okolicznościach. Była pewna siebie, wiecznie uśmiechnięta i gotowa, nawet do najcięższej pracy. Jakże dużo bardziej kompetentna wydawała się w porównaniu do innych młodych pokojówek, które zaczynały pracę razem z nią. A co najważniejsze… to ona zawsze przychodziła do pokoju Mariany, by otworzyć zasłony, zmienić pościel i przygotować ubrania.

Nowa głowa mafijnej rodziny uwielbiała te poranki, gdy udawała, że śpi i czuła jak jej Bratnia Dusza swobodnie porusza się po pokoju swoim wdzięcznym krokiem. W zakątkach swojego umysłu mogła udawać nawet, że to część ich spokojnego życia – tylko we dwójkę, gdzie byłyby samotne i bezpieczne. Dziś jednak leżąc w ciepłej pierzynie, słuchając jak Haya odkłada do szafy jej wyprasowane koszule, usłyszała, że kroki jej ukochanej pokojówki kierują się w jej stronę.

– Czy Panienka śpi? – usłyszała zachrypnięty głos swojej Bratniej Duszy, a jej usta i struny głosowe poruszyły się bez woli.

– Nie – starała się wypowiedzieć to spokojnie, uchylając przy tym powieki. Nigdy jednak nie patrząc Hayi prosto w oczy, jakby pragnąc ominąć klątwę Śmierci. – Ostatnio po prostu leżę rano. Tak po prostu. Bez celu. Nie mogę spać i myślę.

Haya nie zważając na żadne zasady, które musiała wpajać jej Signora Lucia, usiadła u jej boku na miękkim materacu. Umięśnione plecy dziewczyny wydawały się garbić jakby przygniatane przez ciężar caluteńkich niebios.

– Smutno Panience – zapytała szeptem pokojówka – że jej Ojciec został zamordowany?

– Nie wiem – odpowiedziała Mariana i zauważyła, jak jej Bratnia Dusza odwraca głowę w jej stronę. – Myślę, że powinnam to bardziej przeżywać. Powinnam być smutniejsza, Hayo.

Jeśli zdziwiło ją to, że Mariana zna jej imię, nie dała tego po sobie poznać.

– Czasem tak jest – powiedziała, nawiązując w leżącą w łóżku kobietą kontakt wzrokowy, przed którym Mariana nie mogła uciec – że smutek po śmierci najbliższego doprowadza Cię do tak wielkiej rozpaczy i żalu, że nie widzisz niczego. Nie czujesz niczego i pragniesz tylko odejść tak jak on. Czasem to złość tak wielka, nieokiełznana złość, że chcesz spalić wszystko na swojej drodze. A czasem, po prostu, nie czujesz nic.

Wzruszyła ramionami i podniosła się, wyciągając rękę ku Marianie, by pomóc jej wstać. Kobieta złapała wystawioną ku niej dłoń, a z rękawa mundurka Hayi, wysunęło się kilka dodatkowych centymetrów opalonej skóry.

– A ty co byś poczuła, Hayo? – zapytała Mariannę, patrząc przez odsłonięte okno jej sypialni. Zaczynał się piękny, słoneczny dzień.

– Pewnie złość – odpowiedziała pokojówka, wychodząc z pokoju i kłaniając się stojącym przy drzwiach strażnikom.

Mariana westchnęła na tę odpowiedź, myśląc o cieniutkiej białej wstążeczce w niebieskie gołąbki, która wystawała spod rękawa Hayi.

***

Tak jak zarządziły Śmierć i Los, tak znaleźli się świadkowie, którzy zeznali, że to Haya wymknęła się z sypialni pokojówek w noc śmierci Padre. Wszyscy stwierdzili zgodnie, że Haya była tak porządna, pracowita i przyjazna, że – gdy chciała pożyczyć pistolet, by „zemścić się na zdradzającym chłopaku” – podsunęli jej z radością spluwę, bo jej zaufali. Odnaleźli się świadkowie, którzy znali Hayę wcześniej – zwykłą sierotę, która pracowała na plantacjach i biła się w podziemnych walkach dla dodatkowej gotówki. Wszystko dla jej młodszej, ukochanej siostry Jianny, za którą oddałaby swoje życie.

Gdy Mariana weszła do piwnicy posiadłości i stanęła przed kratami celi, w jej umyśle nałożyło się na siebie tak wiele tych samych obrazów, że zakręciło jej się w głowie. Te same kraty, te same zgarbione ramiona. Stała niepewnie na nogach, wpatrując się w obojętną twarz Hayi, pragnąc być sto kilometrów stąd i nie czuć nic, nie widzieć nic i nic nie słyszeć.

– Wyjdźcie stąd i zamknijcie drzwi – powiedziała głuchym głosem, a strażnicy zawahali się, patrząc to na nią, to na Hayę – Czy ja się jąkam?! Wynocha!

Tym razem ochroniarze pospieszyli korytarzem do drzwi i zamknęli je za sobą. W piwnicy zapadła cisza. Mariana zabrała ze wbitego w ścianę gwoździa pęczek kluczy i otworzyła celę Hayi, po czym weszła do środka i opierając się o wilgotną ścianę, stanęła naprzeciwko niej. Druga kobieta, nie spodziewając się tego, podniosła się na nogi i niepewnym wzrokiem lustrowała sylwetkę Mariany.

– Nie zapytasz mnie, dlaczego to zrobiłam? – zapytała, kołysząc się na nogach.

– Chciałaś pomścić siostrę.

– Tak. Tak, gratulacje. Zgadłaś! – wykrzyknęła ze sztuczną radością Haya, przestępując ze stopy na stopę. Z każdą chwilą zdawała się tracić nad sobą panowanie. Łzy zaczęły błyszczeć w jej oczach, a Mariana nie chciała nic więcej, niż tylko złapać je, zanim zroszą jej oliwkowe policzki.

– Ja tylko… Jianna była moim małym gołąbkiem, moją najdroższą siostrą. – Z jej gardła wydarł się jęk tak bolesny, że Mariana wzdrygnęła się. – Była dla mnie jak córeczka. Gdy mama umierała, kazała mi przysiąc, że zaopiekuję się Jianną. Kazała mi. I ja… Ja jej obiecałam! Obiecałam, że się nią zajmę. Odkładałam pieniądze, odbierałam sobie jedzenie od ust, by ten drobniutki gołąbeczek mógł wzlecieć tam, gdzie będzie chciał.

Po twarzy Hayi spływały już niepowstrzymane stróżki łez – takie same, jakie ciągły się po twarzy Mariany.

– Nie wiem, dlaczego tam poszła. Gadała wtedy o jakimś chłopaku, który głoduje na ulicach i zabrała mu jakieś resztki. Miała być bezpieczna, to było tylko popołudnie! – Haya wydała z siebie głośny ryk, a Mariana ruszyła, jakby ciągnęło ją coś do przodu i automatycznie owinęła ramionami swoją Bratnią Duszę. Po chwili poczuła, jak na jej plecach spoczywają dwie dłonie.

– Wyglądała tak obco, leżąc na stole w chłodni szpitalnej. Jej maleńkie czółko było rozdarte od kuli i była taka strasznie, strasznie blada.

Mariana poczuła jak Haya zatapia się głębiej w jej ramiona, ściskając ją mocno i przysuwając usta do muszli jej ucha.

– Nie mogłam tego tak zostawić. Nie mogłam żyć, wiedząc, że gdzieś tam chodzi jej morderca – zaczęła szeptać gorączkowo. – Biłam się z różnymi oprychami, więc szybko dowiedziałam się, kim jest Vincenzo Romano i dostałam się tutaj. Jak bardzo musiałam powstrzymywać się, gdy widziałam, jak przechadzał się beztrosko po korytarzach. Wśród swoich obrazów, waz, dywanów i drogich mebli. Gdy wpakowałam mu w czaszkę kulkę, myślałam, że złość ustanie i poczuję ulgę. Myślałam, że Ciebie też będę mogła zabić. Córka za córkę.

Mariana nie poruszyła się, nadal obejmując roztrzęsioną kobietę. Jej Bratnia Dusza ginęła tyle razy z jej winy, że z radością dałaby się zabić, gdyby tylko sprawiło jej to szczęście.

– Ale nie mogłam – wydyszała Haya, odchylając głowę i patrząc na Mariannę – po prostu nie byłam w stanie znieść myśli, że mogłabym Cię skrzywdzić. Co dnia patrzyłam w Twoje oczy, Widziałam, jak udawałaś, że śpisz i… Po prostu myślałam o tym, że nie znoszę widzieć, jak cierpisz.

Mariana wpatrywała się w swoją Bratnią Duszę w oniemiałym milczeniu, gdy Haya złapała ją za policzki.

– Jesteś jakaś inna, Mario… Ja słyszę rzeczy, których nigdy nie słyszałam, gdy patrzę w Twoim kierunku. We snach widzę Twoje oczy, tak różne i na innych twarzach, ale wiem, że są Twoje. I wiem, ja wiem… że to brzmi dziwnie, ale czuję, że już cię znam.

Mariana, Milo, Magnus, Megara, Ming i wielu, wielu innych złapali wtedy twarz Hayi i przyciągnęli do swojej, łapiąc jej usta w pocałunku. To była tylko sekunda, szybka jak drżenie skrzydła motyla i słodka jak aromat truskawki. Usta Hayi były suche i popękane, ale najcudowniejsze, najpiękniejsze i najbardziej wdzięczne na całym świecie. Jej zaskoczona twarz była jak słońce grzejące nad włoskimi polami, ciepła i życiodajna, promieniejąca prosto na szeroko otwarte oczy Mariany.

– Wychodzimy stąd. – Mariana oddychała głęboko, jakby przebiegła maraton i chwytając za rękę Hayę, wybiegła z celi. – Damy radę. Uciekniemy. Ocalę Cię. Tym razem Cię ocalę!

– Tym razem? Maria! Maria! O czym tym mó… – zamilkła, gdy Mariana otworzyła szarpnięciem drzwi i wyciągając pistolet, pozbawiła życia dwójkę stojących tam ochroniarzy.

Mariana nie marnując czasu na wyjaśnienia, znów złapała Hayę za rękę i zaczęła biec przed siebie. Musiały stąd uciec, musiały dostać się do drzwi, musiało im się udać. Haya ją pamiętała – jej szept, jej echo, jej oczy – choć cząstkę. Nie mogła tego zmarnować. Musiały uciec. Nie chciała znów być sama.

Pędziły tak ze sobą złączone ramionami i wypatrując niebezpieczeństw, gdy odgłos ich ciężkich oddechów przeszył dźwięk strzałów. Mariana odwróciła się w tamtą stronę i zobaczyła durnego kuzyna tego idioty Aldo, który bardzo upodobał sobie bycie wiernym psem jej ojca. Celując w jego głowę, strzeliła pewnie i szarpnęła dłoń Hayi, zachęcając ją do dalszego biegu.

Ale Haya się nie ruszyła.

Nie. Nie. NIE. Nie znowu.

Z klatki piersiowej i uda jej Bratniej Duszy wylewała się krew, a Haya upadła na ziemię jak marionetka, której obcięto sznurki. Do drgającego ciała natychmiast dopadła Mariana, przykładając do ran drżące dłonie.

– Nie, nie, nienienienienie – szeptała gorączkowo, starając się zakryć krwawiące dziury, z których sączył się nieustannie czerwony strumień.

– Nie teraz. Nie znowu. Nie zostawiaj mnie. Nie chcę już być sama. Nie chcę znów tego przechodzić – łkała Mariana, starając się mruganiem odpędzić łzy, które uniemożliwiały jej wyraźnie spojrzenie na konającą Hayę. Na jej policzku spoczęła ręka, a Mariana zbliżyła swoją twarz do ruszających się ust Hayi.

– Zobaczymy się znowu – szepnęła bulgocząco dziewczyna, unosząc kąciki jej ust.

– Ale ja już nie chcę, nie chcę na to patrzeć – zapłakała Mariana.

– To ja popatrzę – powiedziała Haya, a jej oczy straciły jakikolwiek blask.

Mariana przechodziła przez to setki razy, czasem spokojniej, innymi razy pogrążając się we smutku. Ale teraz po raz pierwszy wydała z siebie ryk prawdziwej złości i rozpaczy. Myślała tylko o tym, jak bardzo niesprawiedliwe jest życie, jak bardzo cierpi jej Bratnia Dusza, jak samotność zżera jej serce, a potem w ostatniej chwili klarowności umysłu, podniosła broń i strzeliła sobie w głowę.

Studentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Uwielbia książki fantasy, wiersze, rysunek i muzykę w prawie każdym wydaniu. Optymistka z zamiłowaniem do reportażu, której życiowym celem jest prowadzić „Sprawę dla reportera 2”.