O sporcie, dziennikarstwie i nie tylko. Rozmowa z Sarą Kalisz
Sara Kalisz – dziennikarka sportowa, obecnie pracuje w TVP Sport. Jest reporterką na meczach, głównie siatkówki, a także pisze artykuły na internetowej stronie redakcji. Ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Zna języki: angielski, niemiecki, hiszpański.
RB: Na początek chciałbym spytać o Twoją drogę do dziennikarstwa.
SK: Kiedy byłam małą dziewczynką, nie żyłam w czasach Netflixa czy YouTube’a, do których można było sięgnąć w każdym momencie. Wtedy czekało się na codzienną wieczorynkę o 19:00. Pewnego razu była ona przesunięta z powodu przedłużającego się konkursu skoków narciarskich. Nie rozumiałam wówczas, czym one są. Zresztą nic nie wiedziałam o jakimkolwiek sporcie. Obejrzałam tamte zawody i byłam jak zaczarowana. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Od tego momentu, słysząc również komentarz Włodzimierza Szaranowicza, chciałam się tym zajmować. Nic wcześniej nie dawało mi takich emocji. Moi rodzice nie interesowali się sportem, ale od tamtej pory, jak tylko leciały skoki, telewizor był mój. Nie oglądałam tylko porannych konkursów w Planicy w niedzielę o 9:00, bo chodziłam z mamą do kościoła. Skoki spowodowały, że chciałam w przyszłości zająć się sportem, być komentatorem albo dziennikarzem. Wydaje mi się, że każdy kolejny krok kierowałam w tę stronę. Pierwsza moja większa styczność z dziennikarstwem, choć i tak była mała, to tłumaczenie pojedynczych tekstów dla Skijumping.pl. Miałam wtedy może 16/17 lat. Potem kiedy poszłam na studia, otworzyły się nowe możliwości w rozgłośni studenckiej. Następnie trafiłam do portalu siatkarskiego, ponieważ to właśnie tą dyscypliną zaczęłam interesować się najbardziej. Miałam to szczęście, że urodziłam się w Bielsku-Białej, gdzie funkcjonowały dwa zespoły z najwyższej ligi: żeński i męski. W dużej mierze właśnie dzięki temu, gdzie się urodziłam, zawiązała się moja relacja z siatkówką. Moje liceum mieściło się nieopodal hali. Któregoś dnia zobaczyłam Eleonorę Dziękiewicz (była siatkarka – przyp. red.), która szła na trening. Poszłam więc za nią. W ten sposób zaczęłam oglądać siatkówkę. Tak to w skrócie wyglądało.
Rozumiem. A czy to, że jesteś kobietą, powodowało, że było Ci trudniej? A może łatwiej?
Chyba miałam to szczęście, że nie próbowano mi udowodnić moich niekompetencji ze względu na płeć. Wiadomo, dziennikarstwo na początkowych etapach jest pracą, gdzie zarabia się mało lub nawet wcale. Ja pracowałam w wielu miejscach, m.in. byłam hostessą na różnych eventach i oczywiście jak mówiłam ludziom, przychodzącym na stanowisko danej firmy, że chciałabym zostać dziennikarką sportową, to zawsze pytano mnie: co to jest spalony? Potem się dziwiono, że wiedziałam. Natomiast nikt mi niczego nie ułatwił, ale też nie utrudnił, ze względu na bycie kobietą. Starałam się legitymizować moją obecność w mediach poprzez pracę.
A co najbardziej lubisz w pracy dziennikarskiej?
Emocje! To jest rzecz, która jest jednocześnie i dobra, i zła. Z jednej strony potrafi się latać, widząc szczęście ludzi, którzy realizują rzeczy, których Ty nigdy nie byłbyś w stanie zrealizować. A szczęście ma to do siebie, że jest koszmarnie zaraźliwe. Nie zawsze w życiu jest go dużo, ale kiedy się widzi radość sportowców, czuje się, jakby się przenosiło fragment tej radości do siebie samego. To jest niesamowite. Podobnie działa jednak smutek z powodu przegranych. Tego również doświadczyłam w tej pracy. Na szczęście zawsze jest kolejny dzień i następna szansa na sukces oraz dawkę szczęścia, którą ze sobą niesie.
Dobrze, idźmy dalej. Czy miałaś jakiegoś swojego idola? Na kimś się wzorowałaś?
Nie będę oryginalna, jeśli stwierdzę, że zawsze Włodzimierz Szaranowicz robił na mnie największe wrażenie. Człowiek-legenda, autor cytatów, które będą wspominane przy okazji rozmów o skokach narciarskich do końca tej dyscypliny w Polsce. Niesamowita była jego klasa w tym, co mówił. Potrafił oddać emocje, a równocześnie fachową wiedzę. To był klucz, który chciałam przenieść też na siebie.
Przejdźmy więc do sportu. Jakie było Twoim zdaniem sportowe wydarzenie minionego roku w Polsce?
Bardzo prosta odpowiedź. Mam szczęście, że pracuję przy tej dyscyplinie. Mogę wybierać jak z rękawa sukcesy naszych siatkarzy, ale też siatkarek. Trudno to jednak zhierarchizować. Bo gigantycznym sukcesem jest triumf w mistrzostwach Europy oraz wygranie Ligi Narodów przez siatkarzy. Należy jednak zwrócić też uwagę, z jakiego miejsca startowały siatkarki. Widziałam na żywo ich radość po zdobyciu brązowego medalu w Lidze Narodów i to było dla nich cenniejsze niż niejedno złoto. Nie jestem więc w stanie tego rozdzielić. Najlepsza była po prostu siatkówka. Z jednej strony złoci siatkarze, a na równi stawiam sukces dziewczyn. Wiem, jak bardzo całe pokolenia siatkarek potrzebowały tego medalu.
Rozumiem. To teraz płynnie możemy przejść do Plebiscytu na Sportowca Roku, na którym zresztą byłaś obecna. No i jak było?
Samo wydarzenie jest świetne, bo niewiele jest momentów, w których można spotkać tak pozytywnych ludzi z jednego środowiska. Każdy jest w dobrym nastroju. Wszyscy się cieszą, że się widzą. To jest ta jedyna okazja w roku, kiedy można spędzić czas w super towarzystwie, potańczyć, pobawić się do rana. Co prawda nigdy nie udało mi się wytrwać do słynnej jajecznicy, bo za bardzo lubię spanko, ale w tym roku byłam już dość blisko. Podsumowując: wrażenia z tej edycji mam jak najbardziej pozytywne. Naprawdę mi się podobało.
A jakich miałaś faworytów? Na kogo głosowałaś?
W stu procentach Iga Świątek. Chciałabym, żeby każda mała dziewczynka w Polsce miała idolkę, która nie dość, że potrafi poświęcić czemuś życie, ma w sobie bardzo dużo samodyscypliny, to jeszcze zachęca innych do czytania, edukuje się, wspiera mądre inicjatywy. Czapki z głów. Na drugim miejscu miałam Olka Śliwkę, ponieważ nie tylko doceniam to, co osiągnął klubowo i reprezentacyjnie, ale też to, jaki krok zrobił w kierunku bycia liderem kadry po przejęciu roli kapitana pod nieobecność Bartka Kurka. To były moje dwa typy. Ta dwójka była dla mnie niekwestionowana.
To może teraz przejdźmy od ogółu do szczegółu i skupmy się na poszczególnych sportach. Na początek może o Twojej „dyscyplinie wiodącej”, czyli o siatkówce. Komu kibicujesz?
Mam sentyment do Jastrzębskiego Węgla, bo dużą część swojego życia spędziłam na Śląsku. Ale nie jest tak, że kibicuję jednej drużynie w Polsce – generalnie kibicuję polskim siatkarzom, bo jeśli im jest dobrze, to reprezentacji jest dobrze. Kadra w końcu przyczynia się do tego, że o dyscyplinie mówi się głośniej. Współczuję chłopakom z ZAKSY, bo przeżywają teraz coś, do czego nie są przyzwyczajeni.
Wracając do pytania, kiedy byłam dzieckiem, najbardziej kibicowałam Skrze Bełchatów. W dorosłym życiu nie mam jednak jednego, ulubionego klubu. Jeśli miałabym wskazać najbliższy mi zespół, to byłby to BKS Bielsko-Biała. To od niego zaczęła się moja przygoda z siatkówką – od idącej na trening Eleonory Dziękiewicz, którą kiedyś wypatrzyłam w tłumie.
Jestem z Rzeszowa, więc spytam może bardziej o Asseco Resovię, która w poprzednich sezonach przeżywała mniejszy lub większy kryzys. W jednym z nich zajęła nawet przedostatnie miejsce w lidze. Jaka jest Twoja opinia na ten temat? Czemu tak było?
Czasami jest tak, że kiedy przeżywa się kilka naprawdę „tłustych lat”, a Resovia miała takowe, bo przecież była w pewnym momencie jednym z kilku najmocniejszych klubów na arenie europejskiej, zdarza się moment kryzysowy. Każdy zespół z czołówki go miał – Skra czy Perugia rok temu, ZAKSA teraz. W tamtym specyficznym okresie kryzysu Resovia miała to do siebie, że zmieniała co chwilę trenerów. Dodatkowo, złota zasada siatkówki to to, by umiejętnie budować zespół – mieć nie tylko dobrych siatkarzy, ale też dobrze ze sobą funkcjonujących, prawidłowo dobranych charakterem. Do tego wpływ na drużynę mają naciski ze strony kibiców czy środowiska. Wydaje mi się więc, że było mnóstwo czynników, które mogły mieć wpływ na taki, a nie inny stan rzeczy. Najważniejsze jest jednak to, że rzeszowianie z tego kryzysu wyszli. Brązowy medal na zakończenie ubiegłego sezonu jest tego potwierdzeniem.
To póki jesteśmy jeszcze w Rzeszowie, to przenieśmy się do sąsiedniego klubu. Wyszło nie po dżentelmeńsku, bo zacząłem od mężczyzn, jednak tak mi pasowało schematycznie. No ale skupmy się teraz na Rysicach. Co byś o nich powiedziała?
Myślę, że jest to klub Tauron Ligi, który najbardziej pragnie mistrzostwa Polski. Wydaje mi się, że dziewczyny naprawdę go potrzebują. Kiedy z nimi rozmawiałam, podkreślały, że w końcu musi się to wydarzyć. Teraz przed nimi szczególny sezon, bo ogłoszono, że Stéphane Antiga nie będzie trenerem w kolejnych rozgrywkach. Sądzę więc, że mobilizacja będzie podwójna, aby po ten tytuł sięgnąć.
Dobrze, zmieńmy teraz sport. Porozmawiajmy chwilkę o skokach narciarskich. Dlaczego Twoim zdaniem wyniki z tego sezonu są tak słabe? Czemu ta dyscyplina tak podupadła w Polsce? Co się zmieniło w stosunku do minionych lat, pełnych sukcesów?
Spójrzmy na to realnie: czy jesteśmy w stanie powiedzieć, że w jakimś sporcie od 20 lat mamy świetne pokolenia? Wydaje mi się, że siatkówka może być takim ewenementem. Wypracowano bardzo dobry system „odławiania” młodych talentów i ich późniejszego prowadzenia. Natomiast nie jest tak w piłce nożnej. Nie jest tak również w piłce ręcznej, choć był w pewnym momencie boom na tę dyscyplinę. Ale gdzie jest teraz nasza piłka ręczna, a gdzie była jeszcze nie tak dawno? W każdym sporcie może przyjść trudniejszy moment. Może zainteresowanie jest trochę mniejsze? Może mniejsza jest także chęć młodych ludzi, by poświęcić się akurat tej dyscyplinie? Ostatnie lata w skokach narciarskich to bazowanie na trzech nazwiskach, bo nawet jeśli ktoś gdzieś „wskakiwał”, zazwyczaj nie był w stanie się utrzymać. Wierzę też, że nasi zawodnicy mają zaplecze, by dobrze skakać. Szkoda, że nie zawsze idą za tym wyniki. Zresztą zaplecze jest też u skoczkiń, ale w tym przypadku został przespany okres, w którym żeńska odmiana dyscypliny zaczęła wchodzić na salony międzynarodowe.
Rozumiem. A jakie jeszcze inne sporty są w Twoim kręgu zainteresowań?
Lubię snookera, który jest jednym z najbardziej irytujących sportów, bo żeby tam zrobić jakikolwiek progres, potrzeba niesamowitej ilości pracy. Wiem, bo sama próbowałam przez kilka miesięcy. Grałam, ale nie widząc jakichś szalonych postępów, których oczekiwałam, zrezygnowałam. Lubię także tenisa, szczególnie przy okazji Wielkich Szlemów. W okresie letnim oglądam lekkoatletykę. Trochę śledzę również sporty alpinistyczno-himalaistyczne. A do uprawiania to głównie bieganie, które pozwala bardzo uspokoić głowę. No i ostatnio byłam na otwartym treningu zespołu futbolu amerykańskiego, Warsaw Sirens.
Zaciekawił mnie w sumie ten futbol amerykański (śmiech). Dlaczego się na niego zdecydowałaś?
(śmiech) Na nic się nie zdecydowałam, byłam po prostu na jednym treningu. Generalnie nigdy nie byłam uzdolniona sportowo. Poza tym zawsze byłam zbyt leniwa, by w coś się mocniej zaangażować. Lubiłam oglądać sport, ale nie chciałam się męczyć. W domu rodzinnym również nie było żadnych nacisków na uprawianie jakiejkolwiek dyscypliny – bardziej na literaturę, uczenie się. Wydaje mi się więc, że przegapiłam bardzo dużą część życia, jaką jest tworzenie kolektywu z innymi kobietami i posiadanie wspólnego celu.
To, że dowiedziałam się o istnieniu kobiecej drużyny futbolu amerykańskiego w Warszawie, było totalnym przypadkiem. Mam grupę sąsiedzką, na której wymieniamy się różnymi rzeczami. Pewnego razu przyszła do mnie dziewczyna po coś, co miałam do oddania. Sprawdziłam jej profil na Facebooku i tam zobaczyłam informację o Warsaw Sirens. Dowiedziałam się, że to jest amatorska drużyna i każdy tam startuje od zera. Pomyślałam więc sobie: czemu nie? I tak to się przeniosło na trening (śmiech). Nie jestem jednak przekonana, że mam do tego dryg, więc chyba skończy się na dwóch treningach (śmiech).
Dobrze, przejdźmy do ostatniego aktu, którym opuścimy strefę sportu. Lubisz podróże. Opowiedz: eskapady w jakie miejsca wspominasz najlepiej?
O, to jest super temat. Mam to szczęście, że moja praca jest związana z podróżowaniem. Oczywiście, kiedy się jedzie w podróż służbową, to ona przede wszystkim jest służbowa. Wszystko musi być zrobione w stopniu bardzo dobrym i wypełniającym oczekiwania drugiej strony w stu albo nawet stu dwudziestu procentach. Dopiero wtedy można myśleć o zwiedzaniu.
To olbrzymi przywilej, że moja praca wiąże się z podróżowaniem. Czasami jednak zostaje tylko żal, bo atrakcji czy ciekawych miejsc w danej destynacji jest mnóstwo, a czasu po pracy zostaje wyłącznie tyle, by zobaczyć jedną.
Zeszły rok był dla mnie fantastyczny pod tym względem. Odwiedziłam Stany Zjednoczone, w których nigdy wcześniej nie byłam. Gdybym poleciała do USA prywatnie, wybrałabym się pewnie do Nowego Jorku albo Los Angeles, a tak wylądowałam w środku Teksasu, przy 42ºC, w małym miasteczku, gdzie nie było ludzi na ulicach, bo było tak gorąco, że nikt nie chciał opuszczać klimatyzowanych pomieszczeń. Byłam też w Chinach. Lecieliśmy w połowie pustym samolotem, bo trudno jest spełnić wszystkie warunki i dostać wizę, by zostać wpuszczonym do tego kraju. Prywatnie byłoby mi bardzo trudno tam pojechać.
Najlepszym wyjazdem była jednak podróż na Bali. To były moje pierwsze wakacje w życiu. Siatkówką na pełny etat zajmuję się od trzech lat, wcześniej pracowałam w marketingu. Wtedy siatkówka była moją drugą pracą i to na nią przeznaczałam urlop – dlatego nigdzie nie wyjeżdżałam prywatnie. Na Bali było mi więc niezwykle trudno odłączyć się od świata. Na szczęście w końcu się udało, mniej-więcej po tygodniu. Straciłam wtedy tę czutkę, że zaraz muszę coś napisać, bo będzie „tragedia”, wypadnę z radarów dziennikarskich. To był piękny czas. Czułam się jak w bajce w krainie, w której uliczki są kręte, by zgubić za sobą złe duchy. Jeśli ktokolwiek będzie miał okazję się tam wybrać, polecam.
Bali to był wyjazd prywatny. Mój najlepszy zawodowy to Tokio, na igrzyska olimpijskie. Wiem, że jako dziennikarze jeździmy na nie w zupełnie innym charakterze niż sportowcy, ale są one dla nas równie wielkim wyróżnieniem. To jest nagroda za to, że praca charakteryzuje się dużą jakością. Zdało się wcześniejsze „testy jakości”, więc można zrelacjonować najważniejszą imprezę czterolecia. Najlepiej jest, kiedy odbywa się w takich miejscach jak Japonia. Do tamtego momentu nigdy wcześniej nie byłam w Azji. W połączeniu z emocjami sportowymi daje to niesamowity efekt.
Rozumiem. Zbliżamy się już do końca, zostały krótkie pytania. Zacznijmy od zainteresowań. Na pierwszy ogień film lub serial. Jaki był lub jest twój ulubiony albo czy w ostatnim czasie oglądałaś coś godnego polecenia?
Ulubiony film to Amelia. Ulubiony serial to Przyjaciele. Bardzo cenię również Stranger Things i The Last of US. A ostatnio oglądałam Śnieżne Bractwo na Netflixie o katastrofie samolotu, transportującego rugbistów nad Andami w 1972 r. Jest naprawdę znakomity.
To teraz muzyka.
Słucham najbardziej obciachowego rocka i popu z lat 80. Do biegania zazwyczaj Dua Lipa, Lizzo oraz Taylor Swift, ewentualnie piosenek z Eurowizji, bo też dobrze wchodzą przy bieganiu.
A książka?
Jestem ewangeliczką, więc książką, która miała na mnie największy wpływ, jest Biblia. Co do bardziej komercyjnych pozycji, to z pewnością Władca Pierścieni.
Idźmy dalej. Jaki przeprowadzony wywiad wspominasz najlepiej?
Wydaje mi się, że najbardziej przełomowym, który stanowił dla mnie jednocześnie największe zaskoczenie, był przeprowadzony jeszcze w Sport.pl wywiad z Ireneuszem Mazurem (były siatkarz i trener – przyp. red.). Wcześniej nasłuchałam się trochę o jego metodach szkoleniowych i poprosiłam o wytłumaczenie: dlaczego tak ostro? Wtedy bardzo niespodziewanie otworzył się na temat swojej historii rodzinnej. To była nieoczekiwana, piękna szczerość. Do dzisiaj wspominam ten wywiad ze wzruszeniem. Wtedy odkryłam człowieka, nie trenera. Myślę, że to było najbardziej wartościowe.
To teraz w drugą stronę. Jaki udzielony wywiad wspominasz najlepiej i dlaczego ten?
(śmiech) Bo jest moim pierwszym. Nigdy nie udzielałam wywiadów. Nikogo nigdy nie interesowałam (śmiech). Możesz się więc czuć wyróżniony. To jest mój najlepszy udzielony wywiad.
Idealna odpowiedź. No ale w takim razie dzięki mnie masz porównanie. Więc: wolisz przeprowadzać wywiady czy ich udzielać?
Zdecydowanie przeprowadzać. To jest dużo prostsze. Nie dziwię się, że sportowcom niekiedy jest trudno odpowiadać – mi również momentami niełatwo było się wypowiedzieć, bo ktoś mógłby się poczuć urażony lub pominięty w odniesieniu do pewnych stwierdzeń. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Przeprowadzenie wywiadów nie zawsze jest łatwe. Pod względem emocjonalnym na początku było mi bardzo trudno. Stres był ogromny, a ja sama dukałam pytania z kartki. Jednocześnie jednak uważam, że udzielanie wywiadów wiąże się z dużo większą odpowiedzialnością.
A z kim chciałabyś przeprowadzić wywiad?
Marzy mi się Ronnie O’Sullivan (snookerzysta – przyp. red), a także Lang Ping (była siatkarka i trenerka – przyp. red.)
Czy jest ktoś, komu chciałabyś udzielić wywiadu?
Nigdy o tym nie myślałam, bo nie jestem otwartą osobą i nie przychodzi mi to łatwo.
Czyli prawdopodobnie pozostanę jedyny. Świetnie. No ale jeszcze à propos wywiadów. Mówisz, aby schodzić do „per Ty”, jeśli pozwala na to rozmówca. My jednak na studiach jesteśmy raczej uczeni, by używać oficjalnej formy „per Pan/i”. To jak to w końcu jest?
Spotykałam się z taką „szkołą”. Trzeba rozróżnić pewne kwestie. Inaczej jest, kiedy spisuje się wywiad. Wtedy nie kształtuje się relacji z rozmówcą, lecz z czytelnikiem. W tym przypadku zgadzam się z tym, że kiedy dziennikarz rozmawia na przykład z dużo starszym trenerem, to nawet jeśli się dobrze znają prywatnie, lepiej jest użyć oficjalnej formy. Sytuacją odmienną jest, kiedy rozmawiasz z daną osobą w cztery oczy. Wtedy przejście na „ty” za jej zgodą może być kluczowe do przełamania naturalnej bariery, która występuje między dwoma praktycznie obcymi dla siebie osobami w czasie wywiadu. Jeśli rozmówca stwarza szansę do „zburzenia” wspomnianej bariery, według mnie należy z niej korzystać.
To pozostając w tematyce rad: czy widziałabyś się jako wykładowca akademicki, np. od dziennikarstwa sportowego?
(śmiech) To jest kolejna zabawna historia. Na Uniwersytecie Śląskim skończyłam filologię polską. Licencjat miałam chyba z dziennikarstwa i komunikacji społecznej, a na magisterkę poszłam na literaturoznawstwo i, uwaga, nauczanie obcokrajowców.
Sądziłam, że na pewno nie nadaję się na nauczyciela polskiego dla dzieci i młodzieży. Wydawało mi się za to, że coś przydatnego życiowo może wyjść ze specjalności nauczanie obcokrajowców. Po praktykach doszłam do wniosku, że nie nadaję się do uczenia kogokolwiek (śmiech). Może inaczej byłoby z dorosłymi, z którymi nie miałabym bariery komunikacyjnej? Tego nie wiem.
Dobra, to teraz już ostatnie, ale za to troszkę poważniejsze pytanie. Jakie rady miałabyś dla młodych osób, które chcą zostać dziennikarzami?
Jest ich całe mnóstwo. Z jednej strony nie byłam osobą, która mówiła każdemu, że zostanie dziennikarką sportową i bezwzględnie wierzyła w to w stu procentach. Zdawałam sobie sprawę, że nie mam znajomości wśród osób działających w mediach, że nikt mi nie pomoże. Wiedziałam, że muszę do wszystkiego dojść sama i że konkurencja jest gigantyczna, więc prawdopodobieństwo, że to właśnie mi się uda, jest mikroskopijne.
Nie nastawiałam się więc na nic i jednocześnie szukałam innych możliwości. Stąd wziął się u mnie marketing. Nawet jeśli w siebie przesadnie nie wierzyłam, podświadomie podejmowałam decyzje, które pomagały mi się rozwijać dziennikarsko. Zaczęłam półprofesjonalnie pracować w pierwszej redakcji. Później chciałam pójść krok dalej. Złożyłam podanie do Sport.pl i zostałam przyjęta. To była renomowana i znana na cały kraj redakcja. Następnie doszłam do wniosku, że chciałabym robić coś więcej, ale nie miałam przekonania, że się uda. Wysłałam CV do TVP Sport i znów mnie przyjęto.
Jaki z tego morał? Nawet jeżeli na życiowej loterii dajemy sobie mało szans na powodzenie, to i tak starajmy się stawiać te pół kroku w wymarzonym kierunku, bo one mogą spowodować, że w którymś momencie osiągniemy cel. Nie będę przy tym szła w coaching z wieczną wiarą w siebie, bo jestem przykładem, że można być totalnie introwertyczną, niepewną siebie osobą, a mimo to znaleźć się w miejscu, o którym się marzyło od dziecka.
Nie ma też co się załamywać, że nie wszystko przychodzi łatwo. Mnie nic nie przyszło łatwo. Doskonale znam uczucie, kiedy stoi się naprzeciw kogoś i ma się mu zadać trzy proste pytania, a ręka ze stresu chodzi ze wschodu na zachód. Wiem, jak to jest, kiedy stres i emocje przejmują kontrolę, i wiem, że można sobie z tym poradzić i to opanować. To przychodzi z praktyką. Wtedy też pytania się lepiej układają w głowie, zaczyna się rozmawiać z daną osobą, a nie tylko zadawać pytania. To moment, w którym człowiek staje się lepszym dziennikarzem.