
Czy miłość naprawdę nigdy nie umiera?
Tajemniczy duch mający obsesję na punkcie pięknej sopranistki zabija każdego, kto stanie mu na drodze do szczęścia, po czym porywa ją i jej ukochanego, zmuszając tym samym dziewczynę do nieludzkiego wyboru. Brzmi jak dobry horror, prawda? Niestety, w dużym skrócie jest to fabuła jednego z najsłynniejszych przedstawień w teatrze muzycznym, jakie kiedykolwiek powstały. Upiór w Operze, bo to o nim właśnie mowa, to powstały w 1986 roku musical z muzyką autorstwa Andrew Lloyda Webbera, librettem Charlesa Harta oraz fragmentami libretta Richarda Stilgoe. Został on oparty na powieści Upiór w Operze Gastona Leroux z 1911 roku. Dzisiaj jednak nie chciałabym pisać recenzji tego dzieła, bo wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że byłaby ona bardzo pochlebna. Wolałabym się skupić na czym innym. Dokładniej na kontynuacji tego spektaklu, która bardzo mocno mnie zaciekawiła.
Ale od początku. Love Never Dies to przedstawienie z muzyką Andrew Lloyda Webbera, librettem Bena Eltona i tekstami Glenna Slatera. Swoją premierę miał 9 marca 2010 roku w Adelphi Theatre (teatr ma swoją siedzibę w Londynie). W pierwszym przedstawieniu w rolach głównych wystąpili: Ramin Karimloo jako Upiór, geniusz muzyczny o zdeformowanej twarzy ukrywanej pod maską, Sierra Boggess jako Christine Daee, słynna primadonna, obiekt obsesyjnej miłości Upiora i Joseph Milson jako Raoul, hrabia de Chagny, mąż Christine Daee, uzależniony od alkoholu i hazardu. Bardzo szybko tytuł jednak został zdjęty z afisza – po 18 miesiącach, 27 sierpnia 2011 roku. Potem był wystawiany w Melbourne i Sydney (2011 – 2012), Kopenhadze (2012 – 2013), Wiedniu (2013), Tokio (2014, 2019), Hamburgu (2015 – 2016) oraz podczas amerykańskiej trasy (2017 – 2018). W styczniu 2020 roku ogłoszono powrót musicalu do Wielkiej Brytanii podczas zapowiadanej na jesień tego samego roku trasy w aranżacji australijskiego teatru. Jednak przez pandemię koronawirusa produkcja została opóźniona – zostało to ogłoszone przez kompozytora w filmie opublikowanym w kwietniu 2020 roku.
Przyznam szczerze, że widziałam fragmenty spektaklu z wersji londyńskiej i całą wersję australijską (przez jakiś czas była dostępna za darmo na kanale w serwisie YouTube The Shows Must Go On). I oj, widać między nimi różnicę. Aktorsko i wokalnie poziom jest świetny, tu niczego nie ujmuję wykonawcom. Ale bardziej chodzi mi o takie elementy scenograficzne. Na przykład w wersji londyńskiej, gdy Upiór śpiewał Till I Hear You Sing, w tym samym pomieszczeniu stała figura Christine. Natomiast w wersji australijskiej, w tym samym momencie pokazany był portret sopranistki. Myślę, że ta druga opcja jest bardziej logiczna. Bo jednak, jakby nie patrzeć, paryska opera została spalona podczas upadku żyrandola (jedna z ostatnich scen filmu Upiór w Operze z 2004 roku). I skąd Upiór miałby wziąć tą figurę? Nie sądzę, by wybiegł z nią, krzycząc „Moja Christine”. To już by był największy poziom abstrakcji, zwłaszcza, że chwilę wcześniej pozwolił jej odejść. Chociaż tak naprawdę nie wiemy, co siedziało w głowie scenografów.
Sam Andrew Lloyd Webber powiedział, że to nie jest kontynuacja produkcji Upiór w Operze. Ale jakoś mu nie wierzę. W tym spektaklu mamy za dużo nawiązań do pierwszej części. Gdyby to była inna historia, możliwe, że dostalibyśmy inne zakończenie. Może ślub Christine i Upiora. Albo Meg, przyjaciółka Christine jako żona Raoula.
Podsumowując, polecam Wam to zobaczyć i samemu się przekonać, czy to jest dobre czy złe. Moim zdaniem mogłoby być lepsze.
Wiktoria Fajt
Studentka IV roku dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Moje pasje to musicale, siatkówka, skoki narciarskie oraz rodziny królewskie z Europy

Tak łatwo zapomnieć...

Gdy kwitną kasztany…
Zobacz również

Lekcje pokory w Szlachetnej Paczce
26 października 2017
Złote Globy 2021. Historyczne spotkanie w domowym zaciszu
14 marca 2021