Artykuł,  Felieton,  Opinia

I z czego się cieszysz, marny człowieku?

Okolice szóstego dnia stycznia to niezmiennie jedne z najpiękniejszych dni w roku. I wcale nie chodzi tu o dogasającą świąteczną atmosferę, rozbieranie zeschniętych choinek i wycofywanie dekoracji ze sklepów. Dla środowiska sportowego wspaniała jest sobota, gdy „Przegląd Sportowy” organizuje uroczystą galę, w tracie której prezentuje wyniki swego plebiscytu na sportowca roku. To wtedy mamy do czynienia z zapierającym dech w piersiach oburzeniem oraz kłótniami fanów i dziennikarzy.

Na samym początku należałoby doprecyzować, czym ów plebiscyt dokładnie jest. To przecież wyłącznie fani decydują (poprzez głosowanie) o kolejności zajmowanych miejsc przez sportowców. Nie ma mowy o żadnej kapitule lub eksperckim jury. Sama gazeta niejednokrotnie podkreślała i wciąż podkreśla, że wydarzenie absolutnie nie ma na celu wyłonienia najlepszego sportowca w naszym kraju. Głosujący rzadko kiedy otwierają i analizują listy sukcesów nominowanych. Liczy się w dużej mierze popularność, ale i zwykła ludzka sympatia do kandydata. Nie udawajmy również, że sami atleci przywiązują ogromną wagę do wyników (oczywiście od każdej reguły znajdzie się wyjątek, tym razem w postaci pewnego znanego młociarza). Gala finałowa plebiscytu to tylko pretekst i piękny dodatek. Esencją tego wieczoru jest bowiem bal, który następnie się odbywa. To wtedy, jeden raz w roku przedstawiciele polskiego sportu — od zawodników, poprzez trenerów, działaczy, prezesów związków, na dziennikarzach kończąc — mają okazję do spotkania się i wspólnej zabawy przy wygaszonych kamerach i aparatach. Skoro więc na każdym kroku podkreślana jest mała ważność rezultatów i częste niepokrywanie się w nich z faktycznym stanem, dlaczego rokrocznie o wyniki wybuchają takie kłótnie?

Najbardziej dumne pozostaje środowisko piłkarskie. W tej dziedzinie palma pierwszeństwa jest nie do odebrania. Wydawało się, że oburzenia wygraną w 2019 roku Bartosza Zmarzlika, który pokonał w głosowaniu  Roberta Lewandowskiego, nic nie przebije. A jednak! W tym roku byliśmy świadkami prawdziwej burzy, spowodowanej brakiem umieszczenia napastnika naszej reprezentacji w czołowej „dziesiątce” plebiscytu. Powaga, z jaką zagorzali sympatycy futbolu bronili „Lewego”, to materiał na niejedną pracę doktorską. Przy każdej okazji wytykali wyższość piłki nożnej nad innymi dyscyplinami, jej popularność i markę. Nie może być przecież tak, że gracz FC Barcelony ląduje za żużlowcem czy siatkarzem. Plebiscyt „Przeglądu Sportowego” jest znakomitym odzwierciedleniem nastrojów panujących w narodzie. Jesteśmy przecież świadkami sytuacji, w której osoba utożsamiana z polskim futbolem, zaliczającym w ubiegłym roku kompromitację za kompromitacją, straciła zaufanie widzów. To akurat nie powinno być szokiem.

Bądźmy sportozbrodniarzami

Postaram się już nie wracać do wyników, bo paradoksalnie ich omówienie nie jest głównym założeniem tego tekstu. Gala jest bowiem także pięknym i przejrzystym przykładem na to, jak bardzo my — Polacy, lubimy ujmować cudzym sukcesom. W pewnym sensie jesteśmy narodem unikalnym. Nasza historia to w przeważającej większości porażki — przegrane powstania, zabory czy wojny. Nie bez powodu tak bardzo kochamy sport. To on przez ciężkie lata dawał nam radość, gdy mogliśmy bezkarnie „dokopać” ciemiężcom. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że dzisiaj sukcesy na arenie międzynarodowej za bardzo nam spowszedniały. Gdy triumf w plebiscycie odniesie wspomniany Zmarzlik, pojawiają się głosy o tym, że żużel to niepoważny sport. Wygra skoczek — ta dyscyplina uprawiana jest w pięciu krajach na świecie, siatkarz — poza Polską i Włochami nikogo to nie interesuje. Wszystko musimy mierzyć miarą popularności sportu i często to wyłącznie ona stanowi argument we wszelakich dyskusjach. Wydaje się, że idealnym rozwiązaniem byłoby, aby wszyscy Polacy uprawiali wyłącznie piłkę nożną, która byłaby jedyną dopuszczalną formą aktywności fizycznej. Za uprawianie innych oczywiście groziłoby więzienie. Choć pewnie i tak w naszym piekiełku nie wyeliminowałoby to wszystkich problemów.

W małych dyscyplinach tkwi przecież piękno sportu. One często nie są jeszcze przesiąknięte pieniędzmi i korupcją. Nie możemy poniżać kogoś tylko dlatego, że poświęcił się mniej medialnemu zawodowi. Może właśnie takim ludziom należy się uznanie? Oni nie wybrali dróg utartych przez systemy szkolenia, masę lig, tysiące klubów i pewne pieniądze. Czy naprawdę fakt kopania piłki upoważnia do postrzegania kogoś za lepszego od mistrzów w innych dziedzinach?

Holendrzy mają monopol na łyżwiarstwo szybkie. Każda impreza jest zdominowana przez panczenistów z tego kraju. Jakimś cudem brak wśród mieszkańców głosów oburzenia na ten stan rzeczy. Tak samo jest w przypadku saneczkarzy i bobsleistów w Niemczech czy uprawiających łucznictwo Koreańczyków. Tacy ludzie często dostają uznanie, a w Polsce są spychani do drugiego rzędu np. za to, że zamiast biegania po zielonej trawie, wybrali jeżdżenie w lewą stronę po żużlu. Nie spotkałem się nigdy z oburzeniem do stawiania w gronie największych sportowców Ronniego O’Sullivana, który jest żywą legendą snookera — sportu popularnego głównie na Wyspach Brytyjskich. Zbliża się najpiękniejsze wydarzenie w czteroleciu, czyli Letnie Igrzyska Olimpijskie. Gdy w Paryżu medale zdobywać będą wioślarze, kajakarze, lekkoatleci lub zapaśnicy, z pewnością nikt nie będzie narzekał. Natomiast idę o zakład, że już ci sami ludzie będą podważać ich sukcesy, gdy znajdą się nominowani w przyszłorocznym plebiscycie „PS”.

Lubmy się bardziej, tak po prostu

Sport jest różnorodnością. Musimy nauczyć się ją doceniać. Nasze życie byłoby przecież za nudne, gdybyśmy mogli oglądać w kółko wyłącznie cztery lub pięć dyscyplin. Zamiast dyskredytować — szanujmy. Doceńmy to, że nasz kraj jest bogaty we wszelkiego rodzaju sportowców. Nie czujmy się urażeni i zobowiązani do pójścia z odsieczą, gdy ktoś cieszy się z sukcesu. Oczywiste jest, że legendarna gala wzbudzi kontrowersje za rok, za dwa lata i za pięćdziesiąt lat. I bardzo dobrze, bo dyskusja jest potrzebna. Sęk w tym, że chodzi o taką opartą na szacunku do innych, bez poniżania i obrzucania błotem słabszych. Skoro tak często powtarzamy maksymę „Vox popluli, vox Dei”, nie obrażajmy się, gdy obraca się ona na naszą niekorzyść.