Artykuł,  Komentarz,  Opinia

Kilka słów o szkolnictwie wyższym

Z zamiarem napisania tej notki nosiłem się już od dłuższego czasu. Postanowiłem jednak poczekać, aż minie pierwsze wrażenie i opisać na chłodno to, jak w rzeczywistości wygląda edukacja na słowackich uczelniach. Czy faktycznie Polacy narzekający na „nudne wykłady” czy „bezużyteczną wiedzę” mają do tego powody? A może jest zupełnie na odwrót i nasz system edukacji jawi się jako raj?

 

Od razu zaznaczę, że mimo iż jestem tu w ramach programu Erasmus, biorę udział w zajęciach na równi z moimi słowackimi kolegami. Znam miejscowy język, toteż nie musiałem (i nie chciałem) studiować w języku angielskim – wolałem poczuć się przez chwilę jak równoprawny słowacki żak. Myślę, że dzięki temu mam nieco prawdziwsze spojrzenie na pewne rzeczy.

 

Pierwszą z nich, która zwróciła moją uwagę, gdy spojrzałem na swój plan zajęć, był czas ich trwania. W Polsce przyzwyczajony byłem do półtoragodzinnych wykładów. To chyba jakaś polska maniera: nieważne, że przedmiot i jego tematy można streścić w 45 minut – prowadzący ma półtorej godziny i często aż rzuca się w oczy, że zwyczajnie rozwleka w czasie pewne kwestie, byle tylko „było o czym mówić” do końca zajęć. Moim zdaniem jest to głupie i niepotrzebne. Z drugiej strony jednak zdaję sobie sprawę, że czas zajęć wynika m.in. z liczby godzin potrzebnych do „odpracowania” pełnego etatu. Ale skoro tak, to postawmy sobie pytanie – uczelnie wyższe są dla studentów czy może dla pracujących tam naukowców? Szkoła wyższa to kopalnia wiedzy i możliwości czy „dojna krowa”, która pozwala zapewnić doktorom i profesorom dobrze płatną pracę?

 

Na Słowacji większość zajęć trwa 45 minut. Godzina lekcyjna… Przypominacie sobie szkolne lata? Czasami faktycznie brakowało czasu, żeby wyjaśnić pewne kwestie. Z drugiej strony – nie trzeba go tracić na sprawdzanie obecności, omawianie kwestii organizacyjnych czy odpytywanie przy tablicy. Dzięki temu każdy prowadzący, jeśli posiada minimum wewnętrznej dyscypliny, ma czas na spokojne wyłożenie materiału. Myślę, że to bardzo dobre rozwiązanie. O wiele łatwiej jest pozostać skupionym przez 45 minut niż dwa razy tyle. No bo sami z autopsji wiecie – czy idąc o 16.00 na półtoragodzinny wykład, dociera do Was w ogóle to, co mówi profesor? Przecież krzyżówki i spoglądanie w zegarek to już niejako atrybuty polskiego studenta.

A co z bieżącymi zadaniami? Przy tak krótkim czasie zajęć po prostu go na nie brakuje. Fakt. Dlatego jedną z podstawowych różnic między Polską i Słowacją jest czas, jaki należy poświęcić studiowaniu poza uczelnią, w domu. Czy to dobre rozwiązanie? To już kwestia indywidualna, choć moim zdaniem o wiele przyjemniej jest pisać coś spokojnie z kubkiem kawy i możliwością zrobienia sobie przerwy, kiedy tylko się chce.

 

Kolejną ciekawą kwestią jest rodzaj zajęć. Studiowanie kierunku X wcale nie przymusza nas do uczęszczania na ściśle wyznaczone przedmioty. Nie ma czegoś takiego jak sztywny plan zajęć, którego nie można w żaden sposób zmienić. Tak, jest pewien zestaw przedmiotów obowiązkowych, na które chodzi każdy, na które MUSI chodzić. Lecz jest ich KILKA. Całą resztę studenci wybierają… SAMI. Dzięki temu możemy zapisać się na to, co naprawdę nas interesuje lub może być najpraktyczniejsze – nie jesteśmy zmuszeni do brania udziału w zajęciach, które ani nas nie pasjonują, ani nie przydadzą się gdziekolwiek poza murami uczelni.

Co więcej, słowacki student ma zazwyczaj możliwość wybrania dnia  i godziny zajęć. Przykładowo: uczęszczam m.in. na przedmiot media i umenie, z którego kurs odbywa się w środę i czwartek rano. Chcesz mieć wolny czwartek? Zapisz się na środę. Masz w środę za dużo zajęć i chcesz odpocząć? Zapisz się na czwartek. Jakże żałuję, że nie przeczyta tego nikt z „decyzyjnych” w dziekanacie mojej rodzimej uczelni, a nawet jeśli przeczyta, to przez myśl mu nie przejdzie, że może to nie taki głupi pomysł…

 

No dobrze, żeby nie pozostawić po sobie wrażenia, że tylko krytykuję nasze ojczyste uczelnie, napiszę coś o ich pozytywnych stronach. Tym, co najbardziej mi się podoba u naszych wykładowców jest otwartość na studenta. Zawsze, gdy byłem zainteresowany danym tematem, mogłem po zajęciach porozmawiać, dostać jakąś literaturę lub chociażby wskazówkę, gdzie takiej szukać. Często prowadzący widząc, że jakiś temat spodobał się nam bardziej, kontynuował go na następnych zajęciach wbrew pierwotnym planom. Reguły zaliczenia zawsze są jasne, nie ma mowy o żadnych zaskoczeniach w czasie sesji.

Na Słowacji nie jest tak kolorowo. Owszem, zdarzają się prowadzący, którzy niczym nie różnią się od naszych. Jednak duża ich część (opinia poparta rozmowami z rodzimymi studentami) zwyczajnie ma w nosie wszystko, co nie mieści się w ściśle określonych ramach obowiązków. Przychodzą, robią, co mają zrobić i wracają do siebie. Nie wyjaśniają, jak należy wykonać jakieś zadanie, ot, po prostu: „zróbcie to”. Przykładowo: jednym z moich zadań na przedmiot związany z medialnością i reklamą mediów jest zrobienie krótkiej reklamy w formie video. Jak to zrobić? Skąd wziąć sprzęt? Jak „posklejać” potem wszystko w jedną całość? Cóż, studencie – kombinuj.

 

Summa summarum – zaskoczony, zły czy smutny z powodu wyglądu tutejszej uczelni nie jestem. Uważam, że jej elastyczność wszystko ułatwia. Z drugiej strony – ta mniej rozgarnięta część studenckiej braci może mieć czasami problem w odnalezieniu się w zawiłościach najrozmaitszych zadań do wykonania.

Dodaj komentarz