Człowiek, który od lat chce rozweselać innych. W każdej możliwej formie. Wywiad z Arturem Andrusem.
Ludzie! Ludzie! Do cholery! Miejcież jakieś charaktery! Mniej się łamcie! Mniej się chwiejcie! Charaktery ludzie miejcie.
Oto jeden z licznych cytatów Artura Andrusa. Człowieka z Bieszczadzkiej ziemi, urodzonego w Lesku, z którym też wiązał sporą część swojego młodzieńczego życia, choć wychowywał się w Solinie, by następnie przenieść się na studia dziennikarskie do Warszawy, po ukończeniu których miał piąć się dalej po szczeblach swej kariery, by wreszcie stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych w Polsce prezenterów i artystów scenicznych. Jakiś czas temu ten właśnie człowiek zgodził się udzielić dla mnie wywiadu, w którym opowiedział nieco ciekawostek na swój temat.
Słowem wstępu
Podczas Świątecznych Targów Książki, które miały miejsce w Centrum Kulturalno-Handlowym Millenium Hall w Rzeszowie w dniach od 17 do 18 listopada 2023 r., miałem możliwość przeprowadzenia krótkiego wywiadu z Arturem Andrusem, który znajdował się wśród grona licznych zaproszonych tam osobistości. Z kilku zadanych przeze mnie pytań wynika, że artysta konsekwentnie od lat występuje zarówno w radiu, jak i na scenie oraz w licznych programach telewizyjnych. Co więcej, pisze także własne książki oraz teksty piosenek. Poświęca się głównie aspektowi humorystycznemu, który jest mu najbardziej bliski i który wykorzystuje najchętniej, aby docierać do innych ludzi. Nie czując przy tym przymusu ani potrzeby, by zmienić repertuar, w którym najbardziej się spełnia.
Kim jest Artur Andrus?
Artur Andrus to polski dziennikarz oraz prezenter radiowy i telewizyjny, który swoją karierę zaczynał właśnie od występów w radiu. Począwszy od Rozgłośni Harcerskiej, w międzyczasie udzielał się w Radiu Rzeszów, a później przeszedł do występów w Programie Czwartym Polskiego Radia. W latach 1994-2017 pracował w Programie Trzecim, zyskując szerszą rozpoznawalność. Był również znany jako konferansjer oraz artysta kabaretowy. Występował w licznych programach rozrywkowych oraz kabaretowych. Często jako ich prowadzący. Od 2005 r. był komentatorem w Szkle kontaktowym. Występował też w serialu kabaretowym Spadkobiercy, emitowanym od 2008 r. Artur Andrus jest też autorem licznych książek o tematyce humorystycznej. Wydał między innymi, zbiór piosenek i wierszy, pt. Popisuchy, jak również swoją rozmowę z Marią Czubaszek, będącą prezentacją jej życia i twórczości, pt. Każdy szczyt ma swój Czubaszek. Poza tym kojarzony jest także jako twórca licznych tekstów piosenek, które często śpiewa podczas swoich występów scenicznych.
Panie Arturze, moje pierwsze pytanie związane będzie z pana pracą, jako pisarz. Czy nie przeszkadza Panu łatka kabareciarza, która od lat się z Panem wiąże? I czy nie chciałby Pan też czuć się wyróżniony jako pisarz, jako ktoś, kto zajmuje się pisaniem książek? Czy też dziennikarstwem, a nie tylko samym kabareciarstwem?
– Myślę, że jest taka część publiczności, która mnie łączy z kolei głównie z dziennikarstwem, na przykład poprzez większość swojego życia zawodowego w radiu. A jeżeli chodzi o taką łatkę kabareciarza, to mi nie przeszkadza w ogóle, bo myślę, że ludzie właśnie sięgając po coś, co ja napisałem, spodziewają się w związku z tym, że ma ich to wprowadzić w dobry nastrój. Prawdę mówiąc, właśnie po to piszę. Także żadna z tych moich książek, które się ukazały, nie była poważna w charakterze i raczej się nie zanosi na to, żebym rozpoczął taki rodzaj pisania. Tak więc to kabareciarstwo właściwie tylko mi pomaga. To, że ludzie kojarzą mnie ze sceny kabaretowej, jest pewnym sygnałem dla nich, że tekst będzie wesoły.
Nie tak dawno ukazał się Pana pierwszy kryminał, we współpracy z Wojciechem Zimińskim. Skąd narodził się pomysł na stworzenie tekstu w tym gatunku? Rozdziały wymyślali Panowie w zasadzie na przemian. Jak powstała taka koncepcja?
– Pomysł był Wojtka i wziął się trochę z rozpaczy pandemicznej. To znaczy, że siedzieliśmy w domach, pozamykani i nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Wojtek zadzwonił i zapytał: Słuchaj, może byśmy coś pisali? Bez żadnego konkretnego planu, co to ma być, jakie to ma być, po prostu usiedliśmy i zaczęliśmy pisać. Tworzyliśmy nawzajem takie odcinki, żeby siebie rozbawić i żeby wykreować jakiś kłopot z tym, czym się kończy taki odcinek. Wszystko po to, by ten, który będzie pisał następny odcinek, miał problem z kontynuacją. Z tego zrodziła się taka zabawa towarzyska i tylko taki był na to pomysł. Nie myśleliśmy, by potem wydawać to jako książkę. Stwierdziliśmy, że będziemy pisać, a co z tym się wydarzy, to zobaczymy później. Najpierw kilka odcinków ukazało się w radio Nowy Świat, jako forma czytanej książki, co zostało życzliwie przyjęte przez słuchaczy. Uznaliśmy więc, że będziemy pisać dalej i może coś z tego wyjdzie, taki niby kryminał. Od razu zauważmy, że to nie jest prawdziwy kryminał. Podczas redakcji, kiedy miałem okazję rozmawiać z Markiem Krajewskim, chciałem go podpytać, jak się takie prawdziwe kryminały pisze i zobaczyłem, że my pisaliśmy dokładnie odwrotnie, niż to robią zawodowcy. To znaczy bez żadnego konkretnego planu, bez jakichś zasad, postaci, drabinki fabularnej. To miała być zabawa. Dlatego też mam nadzieję, że wszyscy, którzy to czytają, przyjmują taką konwencję. Jeśli ktoś nastawia się na taki prawdziwy kryminał, to może się zdziwić.
Czyli myśli Pan, że mimo wszystko mogło się to sprawdzić jako satyra?
– O to nam chodziło. Obaj z Wojtkiem robimy raczej takie rzeczy, żeby ludzie się uśmiechali, niż żeby poważnie angażowali się w coś takiego, przykładowo, kryminalnego. Mieliśmy taką nadzieję, że gdy ktoś będzie to potem czytał, to też się uśmiechnie, a może nawet roześmieje.
Powrócę jeszcze do kabareciarstwa. Odnosząc się do długoletniej pracy przy tworzeniu serialu Spadkobiercy, chcę zapytać, jak Pan wspomina ten okres? Czy określiłby Pan siebie jako stand-uper, występując w tego typu programach?
– Jeżeli przyjąć za stand-up coś takiego, gdy facet stoi i mówi, to tak, jestem stand-uperem. Tam pewnie jest wiele innych zasad, których ja dokładnie nie znam i pewnie w tym miejscu trochę by się to rozjeżdżało. Także ja tego nie nazywam w żaden konkretny sposób. Taka forma jakiegoś ostrego stand-upu, takiego, które widziałem parę razy, raczej do mnie nie przystaje. To znaczy, ja bym się chyba nie odnalazł w takim ostrym języku, jakiego stand-uperzy często używają. W ogóle tej formy swojej nie nazywam. Ja lubię recitale, w których śpiewam swoje piosenki i oplatam je jakimś słowem przez siebie wymyślonym albo zaobserwowanym, albo zasłyszanym. To jest moja ulubiona forma sceniczna i tu się raczej nic nie będzie zmieniało. Wątpię, bym szedł w stronę zmiany tego, co robię na scenie.
Myślę, że Pan i między innymi Pani Kołaczkowska czy Robert Górski, świetnie sobie radziliście w tym programie. Zastanawiam się nieraz, jak to jest, że człowiek wychodzi na scenę i potrafi tak świetnie lawirować sytuacją. Skąd pojawia się ta lekkość improwizacji?
– Ja też nie wiem, jak to jest tak naprawdę. Darek Kamys, który nas do tego zaprosił, trochę nas testował w różnych sytuacjach. Sprawdzał, kto się odnajdzie, a kto nie podoła. Myślę, że czasami nawet ludzie, którzy mają duże doświadczenie sceniczne, ale mówią wyłącznie wyuczonym tekstem, czyli na przykład aktorzy, mogą mieć problem z taką totalną improwizacją. Chociaż wśród aktorów też widziałem kilku świetnie improwizujących. Także to jest pewnie kwestia predyspozycji, odważenia się na to, żeby wyjść na scenę bez przygotowanego tekstu. Oczywiście to musi być też jasna konwencja. To znaczy, gdyby widzowie spadkobierców nie wiedzieli, nie mieli takiej pewności, że to jest w całości improwizowane, to też pewnie nie zawsze by im to odpowiadało. Świadomość tego, że ludzie nie wiedzą, co będą za chwilę mówić, też jest dodatkowym atutem.
Na koniec chciałbym nawiązać do Pana kariery związanej z pisaniem piosenek. Czy czerpie Pan inspiracje z życia codziennego?
– Tak, wyłącznie. Ja właściwie nie wymyślam historii. Oczywiście czasem coś się rzuci do głowy. Gdy na przykład jechałem przez Spałę i wpadło mi do głowy zdanie: Piłem w Spale, spałem w Pile, to od razu go zanotowałem. Jednak potem ten tekst leżał kilka lat i tak naprawdę nie był mi do niczego potrzebny. Zawsze tak jest, coś usłyszę, jakiś zwrot zwróci moją uwagę, coś przeczytam, jakaś zabawna zbitka słowna mi się spodoba i od tego zaczynam. Zawsze musi być coś takiego, co jest początkiem tekstu, ale nigdy nie wiem, w jaką stronę mnie poprowadzi. Wiem, że są koledzy, którzy piszą dokładnie odwrotnie. To znaczy, gdy wiedzą, jak się skończy piosenka, to dopiero zabierają się za jej pisanie. Ja nigdy nie wiem, jak skończy się moja. Wiem tylko, że mam jakiś pomysł, jakiś ślad. Taki pomysł na to, co się może wydarzyć. I tak się te piosenki pisze.