„Człowiek z Hawru” – nie animowany, a równie kojący
Kłęby dymu papierosowego, litry alkoholu, prostota i bezlik dobroci – czyli to, co w filmach Aki Kaurismäkiego znajdziemy na pewno. „Człowiek z Hawru”, dzieło, którego światowa premiera odbyła się 17 maja 2011 roku (w Polsce 6 stycznia 2012 roku), również wpisuje się w ten kanon. To pozycja godna polecenia na każdą niepogodę (zarówno tę wewnętrzną, jak i tę za oknem), melancholię i chandry wszelakiej maści. Poprawia nastrój w sposób nienachlany, subtelny, czyli tak, jak lubię najbardziej.
Jaką historię Kaurismäki zaserwował nam tym razem? Tytułowy „Człowiek z Hawru” to pucybut o gołębim sercu – mimo iż chwilami robi wrażenie niepoważnego i zbyt (jak na swoje położenie) beztroskiego. Pewnego dnia, jedząc kanapkę, w Kaurismäkowym Hawrze bowiem życie mieszkańców nie było zbyt ekscytujące (do czasu!), dostrzega czarnoskórego chłopca stojącego po pas w wodzie. Dowiaduje się, że Idrissa jest „nielegalny” i chce dostać się do Londynu, gdzie czeka na niego rodzina. Pomoc chłopcu to dla Marcela odruch tak oczywisty, jak odebranie zapłaty po wyczyszczeniu butów.
No i w Hawrze zaczyna się dziać – spotkanie pucybuta i imigranta to wydarzenie przełomowe nie tylko dla samego Marcela, ale również dla pozostałych mieszkańców sennego miasteczka. Na powodzenie misji, czyli bezpieczne „dostarczenie” chłopca do rodziny, mają nadzieję wszyscy przyjaciele, którzy wspierają pucybuta w sposób skromny, acz skuteczny. Na niepowodzenie zaś liczą wścibscy sąsiedzi i komisarz Monet (bez czarnych charakterów nawet bajka nie ma racji bytu). Która ze stron ostatecznie odniesie sukces? Film sklasyfikowano jako komediodramat, a ja nie zdradzę nic więcej, więc żądnym odpowiedzi polecam obejrzenie filmu 🙂
Oceniając „Człowieka z Hawru” jako wspaniałą produkcję, nie jestem wybitnie oryginalna, bowiem zachwycił on nie tylko mnie. Na festiwalu w Cannes jury przyznało mu aż dwie nagrody. Czy słusznie? Oceńcie sami.