Artykuł

Lekcja sztuki: Chełmoński – gwiazda Paryża, narwane konie i komar

Czyli o tym, jak Chełmoński z polskiego biedaka stał się francuskim celebrytą, dlaczego Witkiewicz pomagał mu w zaręczynach i co z tym wszystkim wspólnego ma komar

Józef Chełmoński, głównie kojarzony z „Bocianami” lub „Babim latem”, zdecydowanie nie powinien być ograniczany tylko do takich konotacji. Pochodzący ze szlacheckiej rodziny o artystycznych zamiłowaniach, sam powziął zostanie artystą, wykrzykując pewnego dnia słowa  „Niech będzie co chce! Furda nauki! Ja zostanę malarzem!”[1] i tak oto młody Chełmoński z ogromnym zaangażowaniem i sukcesami tworzył kolejne dzieła w duchu realizmu. Jako że ten kierunek, przypadający na drugą połowę XIX wieku, to styl odchodzący od idealizowania rzeczywistości, postulujący za prostotą i wiernym odzwierciedleniem ułamka życia nawet najprostszych ludzi, Chełmoński wypełnia swe płótna sielankowymi scenami przedstawiającymi wiejski krajobraz. Maluje trud codziennej pracy, palące skórę słońce i burzę. Orkę, powrót z łąk, wieczorny odpoczynek.

Nie skupia się on jednak wyłącznie na ukazywaniu realiów polskiej wsi, wręcz przeciwnie. Spod jego pędzla wychodzi wiele przyjemnych dla oka krajobrazów, widoczków z lecącymi żurawiami lub kuropatwami, drepczącymi po śnieżnobiałej warstwie puchu. Powstają także niezwykle dynamiczne przedstawienia końskich zaprzęgów. Jeden z jego olejnych obrazów „Czwórka”, na którym widnieją naturalnych rozmiarów cztery zaprzężone konie, dziko galopujące na widza, to jedno z głównych dzieł polskiego naturalizmu – założenia, by przedstawić naturę z niemal fotograficzną precyzją. Ten szeroki na ponad 6,5 metra obraz, podobnie jak wiele innych, zostaje zakupiony za ogromną wówczas cenę i wyeksportowany do Stanów Zjednoczonych, rozsławiając tym samym kunszt Chełmońskiego poza Europą.

W Europie twórczość Chełmońskiego jest już znana. Ba, rozpoznawalna! Niegdyś skromnie żyjący malarz, teraz jest salonowym lwem, ulubieńcem Francuzów, którym przypadły do gustu konne zaprzęgi. Chełmoński należy do śmietanki towarzyskiej, tworzy coraz więcej, jako że popyt rodzi podaż. To go jednak gubi, powstają dzieła schematyczne, bardzo do siebie zbliżone pod względem przedstawień. Wspominając dawne obserwacje Chełmońskiego i malowanie z natury, znajomy Witkiewicz ubolewa, że z tej natury nie ostało się nic prócz pamięci i maniery.

Napomknąwszy już o Stanisławie Witkiewiczu, nie sposób nie wyjaśnić sprawy zaręczyn. Jako że Chełmoński wciąż przebywa w Paryżu, zwraca się z prośbą do swego dobrego znajomego, by ten wystąpił w roli swatki i udał się do matki Marii, takie imię nosiła ukochana Józefa, wypytać się o jej status matrymonialny. Posłuszny Witkiewicz, zasięgnąwszy języka,  dowiaduje się, że wybranka serca jego znajomego w istocie nie jest z nikim zaręczona. Rozradowany Chełmoński wraca do Polski, by ująć Marię swym wdziękiem na romantycznym spacerze. Gdy para napawa się urokliwym widokiem zachodzącego w spokojnym stawie słońca, Chełmoński z ekscytacją konstatuje nadzwyczajność tej chwili i aparycję swej towarzyszki, po czym niczym zawodowy karateka uderza Marię w ramię, która tyle samo zdziwiona co zapłakana, ucieka. Można by pomyśleć, że tłumaczenia Chełmońskiego na następny dzień na nic się nie zdały, jednak nic bardziej mylnego. Ujęta dość niecodziennym usprawiedliwieniem Maria wychodzi za mąż za Józefa, który wdzięczny jest komarowi za wylądowanie na właśnie jej ramieniu.

Ostatnie ćwierć wieku spędza w dworku na Mazowszu, gdzie oddaje się malowaniu i obcowaniu z naturą, zostawiając światu kolejne, ważne dzieła i przynosząc chlubę swojej ojczyźnie.

[1] P. Górska, O Chełmońskim. Wspomnienia, Warszawa 1932, s. 24.