
Zbiór opowiadań: „Matka” | „Alternatywy dla snu” | „O poranku”
Matka
Nigdy jej nie kochałem. A przynajmniej tak mi się wydawało. Bo wszystko zmieniło się, gdy zauważyłem, że umiera.
Każdy poranek wyglądał z nią tak samo. Śniadanie. Niezmienne kanapki z pasztetem drobiowym. I pomidorem. Ale to tylko wtedy, gdy była na nie promocja w osiedlowym. Do tego herbata. Posłodzona tak mocno, że do tej pory dziwię się, jakim cudem nie miałem próchnicy. Właśnie tę słodycz wystudzonej herbaty pamiętam najlepiej. Wpiła się w moje zmysły, w moją pamięć. Słodycz i gryzący w gardło dym papierosowy. Bo ona zawsze była z papierosem. I gdy mówię zawsze, nie przesadzam. Nie wiem, skąd jej się to wzięło. Gdy byłem mały, nie paliła wcale, ale potem, gdy miałem pewnie z dwanaście lat, zaczęła i już nigdy nie skończyła. Może miało to coś wspólnego z odejściem ojca. Odejściem. Nie zdradami. Bo to, że ją zdradzał, wiedziała na pewno wcześniej. Nie wiem, czemu przyzwalała na to, akceptowała milcząco. Nie wiem, czemu nie przygotowało jej to na jego odejście. Bo to było pewne, że on odejdzie. Już na zawsze zapamiętam go odchodzącego w dymie papierosowym.
Podobno palenie bierne jest gorsze od czynnego. Matka zawsze powtarzała, że to bzdura, gdy wydychała dym prosto nad moją głowę, pochyloną nad podręcznikiem do matematyki. Mówiła też, że edukacja to bzdura. Ale ganiła mnie za każdą dwóję i czasem pomagała mi z ortografią. Mówiła, że w ortografii jestem stracony, bo piszę lewą ręką. Nie wiem, kto jej nagadał takich bzdur, ale była bardzo przesądna, więc nawet nauczyciele nie mogli jej wytłumaczyć, że ręka, którą się pisze, nie ma nic wspólnego z zapamiętywaniem zasad ortograficznych. Nazywali to dysortografią i chcieli, żeby zabrała mnie do specjalisty, który wystawi mi zaświadczenie. Nigdy się to nie wydarzyło. Matka mówiła, że nie potrzebuję żadnego papierka. Że ona lepiej wie, co mi dolega. W końcu byłem jej dzieckiem. Ona znała mnie najlepiej.
Teraz nie mam problemów z ortografią. Ale mam inny problem, bo tęsknię za nią. Ale to nie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że nie zdążyłem powiedzieć jej, że ją kocham.
Gdy zorientowałem się, że umiera, że jej twarz staje się coraz bardziej poszarzała, a ona nie budzi się wypoczęta, chciałem jej to wyznać. Przygotowywałem się tygodniami. Zbierałem w sobie, pełen lęku. Czego się bałem? Odrzucenia? Odsłonięcia? Nie wiem. Ale wiem, że nie zdążyłem. Bo pewnego dnia obudziłem się, a jej już nie było. Odeszła. Inaczej niż mój ojciec. Odeszła nieodwołalnie. Wziąłem wtedy ostatniego papierosa z paczki leżącej przy jej łóżku i zapaliłem go. Był to mój pierwszy papieros. Zakrztusiłem się od razu po pierwszym zaciągnięciu i powstrzymując odruch wymiotny, zmusiłem się do wypalenia go do końca. Od tamtego dnia wypalam jednego dziennie. Wraz z poranną słodką herbatą i kanapkami z pasztetem. A ona objawia mi się w dymie papierosowym. Wtedy szepczę jej, że ją kocham. Wiem, że mnie słyszy. Powiedziały mi to ptaki i wiatr. I pani z osiedlowego, gdy kiedyś rozpłakałem się na środku sklepu, bo skończyła się promocja na pomidory.

Alternatywy dla snu
Noce są najtrudniejsze. Bo wtedy rodzą się alternatywy. Dla snu.
Na przykład on. Nocą. Całował ją zawsze tak: trzy razy w lewy policzek. Trzy razy w prawy. Dwa razy w szczękę, tuż przy kąciku warg. I raz w brodę. Potem przeciągle w szyję i krótko w obojczyk. Raz jeden, raz drugi. Niżej, coraz delikatniej. Nigdy się nie spieszył. Wiedział, co robi. Pocałunki jego były jak muzyka. Płynne, harmonijne. Niby cała orkiestra. I on, dyrygent. I choć więcej tam było oddechu niż pocałunku, to było wiadomo, że to usta przy skórze. Że one jak smyczek na strunie suną lekko. Na wilgotnej po naznaczeniu skórze chłodny powiew. Przywracający zmysły, pogubione gdzieś w międzyczasie w pościeli.
Na przykład ona. Gdy jedno ramię wyswobadzała z rękawa swetra. I drugie z pozostałego. Potem włosy. Uwolnione kaskadami spływały po plecach. Gdy tańczyła. Do tej muzyki, co musiała z końcem dnia wybrzmieć, by ucichnąć. Gdy jej stopy wirowały beztrosko, lekko, jakby wcale nie były zmęczone tym codziennym bieganiem za… Za czym właściwie? Dłonie w górze rozgarniające szare chmury zebrane w ciągu dnia nad głową. Gdy obejmowała się ramionami, bo znów ten powiew, wywołany czy to oddechem, czy bryzą zza uchylonego okna, jeżył włoski na rękach. Krótkie i jasne. Zaalarmowane niby przez zimno, ale kto wie, jaka jest prawda.
Co noc. Taka gra intymnych wyznań. Która zaczyna się od zwyczajowego „jak ci minął dzień?”, a potem pędzi przez coraz to dłuższe spojrzenia, odgarnianie splątanych kosmyków z twarzy, udawaną powściągliwość i… I kończy na poranku. Gdy już za późno, żeby kontynuować i za późno, żeby przerwać. Grają więc w nią, aż wyczerpią wszelkie alternatywy. Aż zmęczeni zasną nad ranem. W swoich objęciach. Pełnych wiatru, zapachu i oddechu.
Wtedy przychodzi dzień. Mniej łaskawy dla miłości. Wiele jest w nim krzyku barw, kakofonii dźwięków, blasku otwartych oczu, pośpiechu bijących serc. Brakuje mu tej ciszy, która sama w sobie ma coś uwodzącego. Ciszy i ciemności. Bo kto w pełnym świetle chce rozmawiać o tym, co tylko po zmroku smakuje tak wyjątkowo i tylko wtedy nabiera głębszego sensu?

O poranku
Przeciągam się i odrywam głowę od poduszki. Powieki dalej mi ciążą, mimo że spałam dłuższą chwilę. Patrzę na zegarek.
04:05
– Znów się spóźniłam… – mruczę niezadowolona.
Wygładzam prześcieradło i spycham stopami pościel w róg łóżka. Chwytam poduszkę i zasłaniając nią twarz, krzyczę. Czuję ulgę. Chwilowo.
Wstaję, poprawiając rozciągniętą niemiłosiernie koszulkę.
– Powinnam ją wyrzucić.
Podnoszę z ziemi moją ukochaną czarną torebkę i przeszukuję ją w celu znalezienia ostatniego papierosa, którego przecież jeszcze wczoraj tam widziałam. Modlę się w duchu, żeby tam był. Jest.
Zapalam go i podchodzę do okna, które otwieram. Końcówka żarzy się w cieniach nocy. Sama nie wiem, kiedy wzejdzie słońce. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie.
Po chwili czuję, jak ciało się rozluźnia. Nie wiem czemu, papierosy zawsze działają na mnie tak kojąco, jak uspokajający dotyk. Taki mój śmieszny substytut. Jestem z niego dumna. Szczególnie teraz, gdy nikt nie oferuje mi ukojenia.
Patrzę w ciemną przestrzeń i próbuję wychwycić dźwięk fal. Zawsze chciałam mieszkać nad morzem. Czułam, że tu jest moje miejsce. Czy jest? Nie wiem…
Słyszę fale. Ledwo, ale jednak. Myślę o ich mnogości. O ich potędze. O bezwzględności. Jak potrafią w jednej sekundzie z ogromnych i rozjuszonych zmienić się w łagodne i delikatne ochłodzenie dla spieczonych ziaren piasku.
– Gdzie jest moje ochłodzenie?
Jakby w odpowiedzi, otrzymuję silny podmuch wiatru. Przenika mnie swoją słoną nutą. Wzdrygam się i krzyżuję ręce, by zatrzymać trochę ciepła, resztki snu.
Czuję zapach morza. Oczy mam zmęczone i nie wiem, czy to piasek przywiany z plaży wpadł mi między powieki, czy to tylko zmęczenie.
Palę spokojnie i mrugam wolno. Myślę: „po co się męczyć?” Zamykam więc oczy i kołyszę się do rytmu wyznaczonego przez przypływające fale. Tak trudniej jest złapać równowagę, ale widzi się więcej i szerzej, mimo że w zasadzie powinno być ciemniej, niż gdybym wpatrywała się we wciąż jeszcze uśpiony horyzont.
Wpatruję się więc we własny „horyzont”. Ciemny. Z prywatnymi rozbłyskami.
Morze zalewa moją głowę jak podczas sztormu. Jestem niespokojnie spokojna.
Mija kilka minut. Albo kilka godzin. Nie wiem…
Zegarek… Znów zapomniałam go sprawdzić.
05:07
– Nienawidzę tych idiotycznych wynalazków.
Myślę o tym, że powinnam przestać mówić sama do siebie.
Myślę o ciepłym prysznicu.
Myślę o brzoskwiniach, które wciąż leżą jeszcze na stole i przypomina mi się, jak soczyste są i jak ten sok przebijał przez cienką skórkę owocu, gdy chciałam ułożyć je ładnie w misce na wypadek, gdyby ktoś przyszedł.
Myślę, że wiedziałam, że nikt nie przyjdzie, ale lubię się łudzić i to dlatego stoję teraz w oknie i to dlatego spoglądam w ciemne niebo.
Poruszam się wolno. Najpierw testuję dłonie. Potem stopy. Rozlepiam senne powieki i czuję, jak moje ciało się wydłuża. Rosnę. Sięgam głową nieba. Nieba, na którym płoną pierwsze promienie słońca.
Znudzona bezczynnością chwytam bluzę i wybiegam boso z domku.
Idę kamienistą ścieżką. Stopy odbijają się sprężyście od podłoża i toną co jakiś czas w małych kałużach. Przypadkowe źdźbła trawy łaskoczą moje nagie łydki.
Oddycham tak głęboko, jakbym chciała udusić się powietrzem. Bo chcę. W pewnym sensie.
Przychodzę nad wodę. Zrzucam z siebie ubrania.
Wbiegam do morza, rozchlapując wodę. Krople sięgają moich zaczerwienionych od zimna policzków.
Oddycham.
Zanurzam się i chcę krzyczeć. Oczywiście nie mogę. Bo woda już tak ma, że zabiera nam głos.
Krzyczę więc jedynie wewnątrz. W głowie i w sercu. Woda to przyjmuje. Ale nic więcej.
Pozwala krzyczeć, ale zasłania uszy.
Pozwala płakać, ale odwraca wzrok.
Pozwala trwać, ale sama na obecność jest obojętna.
Wychodzę i chwytam obsypane piaskiem ubrania.
Wracam po tej samej ścieżce, która prowadziła mnie poprzednio.
Stopy odbijają się sprężyście od podłoża i toną co jakiś czas w małych kałużach. Przypadkowe źdźbła trawy łaskoczą moje mokre łydki.
Wchodzę do domu i czuję, że coś się zmieniło.
Nie wiem co.
Rozglądam się i mój wzrok przykuwa zegarek.
06:05
– Tym razem mi się uda – mówię pod nosem i zapominam na chwilę o tym dziwnym uczuciu zmiany towarzyszącym mi od progu.
Przebudzone słońce zagląda przez wciąż otwarte okno. Łaskocze moją twarz. Rozświetla oczy, ciemne kąty pokoju i horyzont.
– Te brzoskwinie są naprawdę soczyste.
Na dźwięk tego głosu sztywnieję.
Oślepiona promieniami mrugam, przepędzając czarne plamy. Myślę o tym, by przepędzić tak też moje oszołomienie.
Spuszczam wzrok z zegara, gdy ciepła dłoń odgarnia kosmyk mokrych włosów z mojego karku, a kropla brzoskwiniowego soku skapuje na moje ramię.
– Miałaś dobry pomysł, żeby zostawić je w tej misce.
– Cieszę się, że ci smakują – odpowiadam po chwili milczenia zachrypniętym głosem.
Wtedy przypominam sobie o godzinie.
Patrzę spanikowana w kierunku zegara.
06:07
Gdy odwracam się w stronę stołu, nie ma tam nikogo.
Dotykam kropli na ramieniu. Ścieram ją palcem, który przykładam do ust.
Czuję słony smak. Smak morza. Smak kropli, która spadła na ramię z mokrych włosów.
Liczę brzoskwinie.
Żadnej nie ubyło.
Zuzanna Wąsacz
Studentka Uniwersytetu Rzeszowskiego na kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna. Uwielbiam kwiaty, dobrą muzykę, koty i domowe wypieki. Piszę, by dzielić się moim światem i wrażliwością.

Muzyka jako komunikator?
Zobacz również

Adwokat złamanych
30 stycznia 2019
Sen o Warszawie
10 listopada 2023