Dokąd zmierza współczesna krytyka filmowa? Wywiad z Tomaszem Raczkiem
Tematem rozmowy był obecny stan krytyki filmowej i dziennikarstwa w Polsce. Zapytałem Tomasza Raczka o zdanie na temat popularności krytyki filmowej, braku młodych krytyków oraz poprawnego rozumowania tej dziedziny. Dziennikarz i krytyk podzielił się swoimi doświadczeniami, zdobytymi podczas swojej wieloletniej praktyki.
Z przeprowadzonego przeze mnie badania wynika, że krytyka filmowa traci na znaczeniu wśród jej odbiorców. Czy Pan też dostrzega takie zjawisko?
Tak. Problem, o którym Pan mówi, faktycznie istnieje. Uważam, że jest kilka powodów, dlaczego tak się dzieje. Główny jest taki, że w młodej grupie wiekowej zarówno u odbiorców, jak i twórców, jest zupełnie inna wrażliwość niż na przykład u ludzi z mojego pokolenia. Podczas ostatniego spotkania z Romanem Polańskim usłyszałem od niego bardzo ciekawą rzecz. Wspominał swoje początki jako reżyser i powiedział mi, że robiąc pierwsze filmy, nie miał zupełnie wyobraźni na temat tego, co się wydarzy w przyszłości, czy film na coś wpłynie politycznie, czy kogoś urazi itp. Miałem dokładnie tak samo, będąc młodym krytykiem. Robiłem i pozwalałem sobie na bardzo wiele rzeczy bez wyobraźni. To znaczy, że nie wiedziałem i nie myślałem o tym, jakie moja recenzja przyniesie konsekwencje lub inne skutki. Dzisiaj u młodych ludzi nie widzę takiej odwagi, żeby zrobić cokolwiek bez głębszej analizy.
Jaka jest Pana rada dla młodych krytyków, żeby przestali się przejmować tym, co się może stać w przyszłości z powodu ich recenzji?
Dzisiaj jako młody krytyk pewnie podchodziłbym do tego inaczej. Jednak z drugiej strony raczej nie osiągnąłbym tych wszystkich rzeczy, które udało mi się wypracować przez ostatnie kilkadziesiąt lat. To jest kwestia fizjologiczna budowy mózgu, u młodego człowieka to wszystko wygląda inaczej. W młodym umyśle jeszcze nie wszystko jest dokładnie ukonstytuowane. Między innymi nie są jeszcze rozwinięte niektóre ośrodki w mózgu na tyle, na ile muszą, by poprawnie ocenić sytuację. Młodzi ludzie działają impulsywnie, emocjonalnie, bez większej analizy. Trzeba wykorzystać ten moment, kiedy mózg jest jeszcze w fazie kreatywnego tworzenia. Nie możemy się ograniczać, ponieważ wtedy nie będziemy w pełni naturalni w tym, co robimy.
Co jeśli presja odbiorców jest dzisiaj tak duża, że musimy dostosowywać się do ich wymagań?
Z odbiorcami krytyki filmowej jest dokładnie tak samo jak z jej twórcami. Potrzebują wielu pozytywnych emocji i zabawy, zamiast naukowej czy profesjonalnej wiedzy. Wszyscy pożądają dzisiaj jakiegoś rodzaju widowiska. Rozumiem, dlaczego tak się dzieje, robię dokładnie tak samo, tylko dla starszych odbiorców. Moje „show” może wydawać się niewystarczające dla młodego adresata. Wiem jednak, że ludzie, którzy mnie słuchają, są zadowoleni z tego, co mam im do zaoferowania.
Zgadza się Pan z tym, że odbiorcy wolą czytać teksty lub słuchać recenzji, w których krytycy negatywnie oceniają film lub wręcz go hejtują?
Oczywiście, że tak. Od zawsze w krytyce filmowej najłatwiej było wypromować swoje nazwisko pisząc negatywne recenzje, ponieważ wtedy pokazuje się swoją brawurę, odwagę, charakter, kreatywność, dowcip. W ten sposób zwraca się na siebie dużą uwagę. Tylko co dalej? Łatwo jest się w taki sposób dostać na szczyt, ale trudno utrzymać przy sobie odbiorców. Jeśli krytyk chce być na poziomie, chce żeby ludzie go czytali lub słuchali, musi pokazać swoją systematyczność i zaangażowanie. Inaczej wybije się tylko na chwilę, będzie miał swoje pięć minut i nic więcej.
Przeprowadzając swoje badanie, bardzo często padały komentarze od ankietowanych, że dzisiaj brakuje silnych głosów młodego pokolenia. Ma Pan spostrzeżenia, dlaczego młodzi krytycy filmowi nie potrafią zaistnieć?
Jest wiele czynników. Najłatwiej będzie zobrazować mi to na swoim przykładzie, gdy miałem 23 lata. Mój ojciec bardzo mnie wspierał, dlatego kolekcjonował wszystkie moje teksty, które były opublikowane w prasie. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczny, ponieważ dzisiaj, dzięki niemu, mogę przeanalizować cały swój rozwój. Czytając swoje starsze recenzje, widzę, że też sam kiedyś byłem takim typem krytyka, o którym rozmawiamy. Chciałem na siłę zwrócić na siebie uwagę, dlatego atakowałem wszystkich ówcześnie najsławniejszych ludzi teatru.
Nie obawiał się Pan, że to przekreśli Pańską karierę zawodową?
Nie. To jest właśnie to, o czym mówiłem wcześniej. Nie miałem w sobie takiej myśli, że poniosę jakieś konsekwencje swoich czynów. Pisałem to, co uważałem za słuszne i nie bałem się tego. Tak wtedy rozumiałem krytykę i taką drogą podążałem. Zaczynałem jako krytyk teatralny, dlatego przedstawiłem kilka wniosków na przykładzie tego rodzaju krytyki, jednak z filmem jest zupełnie tak samo.
Kogo dokładnie odważył Pan się zaatakować jako jeszcze młody, nieznany krytyk?
Atakowałem wszystkie teatralne sławy, takie jak: Jan Świderski czy Gustaw Holoubek. Oni nie mogli uwierzyć, że ktoś z pierwszego roku studiów ma czelność napisać coś krytycznego w ich stronę. Wtedy publikowałem swoje recenzje w tygodniku „Kultura”, teksty zajmowały całą stronę gazety. Pamiętam, jak napisałem na temat problemów, jakie zauważyłem w polskim teatrze. Zwróciłem w tekście uwagę, że moim zdaniem reżyserzy komedii nie mają kompletnie poczucia humoru.
Czy poniósł Pan za to jakieś konsekwencje?
Finalnie nie, jednak Jan Świderski był profesorem na moim wydziale. Jeden z moich kolegów wydał mnie przed nim, że to ja szkaluję jego imię w swoich recenzjach. Wtedy Świderski wnioskował do rektora uczelni o wydalenie mnie ze studiów. Nazwał mnie nawet szkodnikiem, ponieważ nie mam pojęcia o teatrze, a piszę takie krytyczne rzeczy. Rada instytutu na wniosek profesora Świderskiego przeanalizowała moją recenzję. Rektor Łomnicki razem z radą uznali, że nie ma powodu, żeby mnie wydalać ze studiów. Wręcz przeciwnie, stwierdzili, że zawarłem w swojej recenzji ciekawe spostrzeżenia. Stałem się dzięki temu znany dlatego, że nie lubi mnie popularny Jan Świderski. Dzięki swojej odwadze, o której cały czas mówię, udało mi się wybić.
Czy taki rodzaj odwagi jest cechą wrodzoną u krytyka filmowego? Czy można go nabyć z czasem podczas praktyki w zawodzie?
Zachowywałem się w taki sposób w wieku 23 lat. Naturalnie byłem zaczepny, nie bałem się wyrazić swojego zdania, nawet nie obawiałem się, że mnie wywalą ze studiów. W najgorszym wypadku poszedłbym wtedy na inne. Nie miałem wtedy wyobraźni na temat przyszłości. Nie chcę generalizować wszystkich młodych ludzi, ale widzę, że większość dzisiaj boi się zaszaleć, nie chce tak na poważnie czegoś skrytykować. Nikt nie chce się narazić, dlatego nie widzę wśród młodych ludzi swojego młodszego odpowiednika, który szedłby przed siebie, nie zwracając na nic uwagi. Zdobyłem popularność dzięki obrażaniu innych, a teraz utrzymuję swoich odbiorców za pomocą sympatycznej i kulturalnej aparycji. Chodzi o to, żeby znaleźć na siebie pomysł i nie bać się wyjść przed szereg.
Czy miał Pan jakiś autorytet w młodym wieku?
Będąc na studiach, pisałem pracę o Zygmuncie Kałużyńskim. Imponowało mi w nim to, że był krytykiem, który łamał wszelakie konwenanse. Mówił to, co myślał, niczego się nie obawiał, dzięki temu był bardzo widowiskowy. Dziś nadal byłby niezłym showmanem, a proszę sobie pomyśleć, jak był postrzegany za czasów PRL-u. To wszystko robiło na mnie ogromne wrażenie. Kiedy miałem okazję wystąpić u niego w programie telewizyjnym, powiedziałem sobie, że nie dam mu przerywać moich wypowiedzi. Nie pozwalałem mu wejść słowo, a kiedy zaczynał mnie przekrzykiwać, to ja przekrzykiwałem go jeszcze bardziej. Chodziło mi o to, żeby się nie bać. Chciałem sprawdzić sam siebie, a nie udowadniać nic nikomu. Dzięki temu Kałużyński chciał, żebym od tego momentu zawsze był zapraszany do jego programu. Uważał, że dobrze mu się ze mną rozmawia. Czasem opłaca się po prostu zaryzykować.
Wielu dziennikarzy już pytało Pana, dlaczego nie chce Pan wziąć kogoś pod swoje skrzydła. Czeka Pan na kogoś, kto będzie miał takie samo podejście jak Pan podczas rozmów z Zygmuntem Kałużyńskim?
Owszem. Młodzi ludzie, których poznaję, są bardzo skrępowani, nie potrafią się przebić albo próbują mnie ośmieszyć. Mówią mi, że jestem „odklejony” przez to, w jaki sposób recenzuję filmy, dlatego, że nie robię tego w modny dla nich sposób. Oczekuję od mojego potencjalnego partnera, że właśnie będzie mi się agresywnie przeciwstawiał. Nie chcę mieć z tyłu głowy, że muszę się nim opiekować i jak powiem coś, co mu się nie spodoba, to się na mnie obrazi. Zupełnie nie o to mi chodzi. Chcę być w pełni naturalny, muszę wiedzieć, że jak go zaatakuje, to on mi odda ze zdwojoną siłą. Muszę mieć takie poczucie. Dlatego mam problem ze znalezieniem takich ludzi. Uważam, tak jak powiedziałem na początku, że to kwestia pokolenia.
Co dokładnie ma Pan na myśli? Co jest nie tak z młodym pokoleniem?
Myślę, że teraz jest mniej ludzi, którzy chcą wyjść poza konwenanse, szablony itp. Ja miałem w sobie taki apetyt na życie z brawurą, zrobić coś ciekawego dla samego siebie. Dzisiaj młodzi ludzie wolą spokojnie żyć. To nie jest nic złego, ale rozmawiamy o zawodzie krytyka filmowego. Dlatego ktoś, kto chce działać w tym zawodzie na poważnie, musi pokazać coś więcej. Zamiast tego, młodsi ludzie chcą wieść spokojne życie, pojechać w góry, zapalić grilla, spokojnie coś ugotować. Panuje zupełnie inny trend niż kiedyś. Mało kto ma odwagę poświęcić się dla dobra krytyki filmowej, o której rozmawiamy.
Co to znaczy, że mówią o Panu „odklejony”, jak należy to interpretować? Co jest innego w Pana recenzjach, że nie wpisują się we współcześnie popularny trend?
Rozmawiam lub piszę o filmach inaczej niż ludzie po skończeniu filmoznawstwa. Nie da się naukowo zrozumieć i przeanalizować kina. Działam zupełnie odwrotnie. Uważam, że sztuka i nauka idą równolegle, ale nigdy się nie przecinają. Za pomocą narzędzi naukowych nie da się jej zrozumieć. Można ją zaledwie opisać. Moje recenzje idą bardziej w stronę psychoterapii, chcę dać do zrozumienia moim odbiorcom, że każdy może interpretować film po swojemu. Istotą artyzmu w filmie jest to, że każdy indywidualnie wychwytuje to, co jest dla niego samego bliskie. Na tym polega prawidłowy odbiór filmu. Musimy zostawić w sobie to, co jest dla nas najważniejsze i wpływa na naszą psychikę. Staram się robić to za pomocą swoich recenzji, chcę pokazać ludziom, jak mają wynieść z filmu to, co jest dla nich najważniejsze.
W jaki sposób Pan to robi? Jak powinna wyglądać taka recenzja, która pozwala wyciągnąć z filmu coś więcej?
Na samym początku, jeśli chcemy zrozumieć, co było dla nas w filmie ważne, musimy to odczuć. Dopiero potem przychodzi najtrudniejsza część analizy, czyli nazwanie jej. Musimy tę emocję zwerbalizować, nazwać jak najbliższym i najpełniejszym określeniem. Dzisiaj ludzie mają bardzo ubogi zasób słownictwa. Wybieramy zawsze najłatwiejszą drogę, mówiąc, że coś jest „fajne”, „dobre” albo „złe”. Takie najpopularniejsze i najbanalniejsze słowa nic nowego nie wnoszą do naszego języka. Pokazuję ludziom w swoich recenzjach, jak mają to zrobić z konkretnym filmem. Precyzyjnie nazywam różne emocje, żeby odbiorcy mogli je dopasować do swoich odczuć podczas seansu. Staram się nie kategoryzować, czy film jest dobry albo zły. Krytyka ma za zadanie pomóc widzowi stworzyć swoje własne indywidualne widzenie filmu. Ja jako krytyk staram się im przekazać, żeby nie patrzyli przez ogólny pryzmat filmu, tylko żeby dostrzegli to, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Moją główną rolą jest wspieranie widzów, żeby nie bali się powiedzieć, że myślą inaczej, bez obawy, że ktoś ich wyśmieje. Krytyk ma świecić swoim przykładem, pokazywać, jak poprawnie należy podchodzić do dzieła sztuki.
Czy nie jest tak, że odbiorcy jednak ulegają temu, co krytyk im narzuca? Czy autorytet krytyka nie kreuje już z góry opinii na temat filmu?
Krytyk powinien podpowiadać sposób patrzenia na film, ale nie narzucać. Staram się dać do zrozumienia widzom, że ile sami wyniosą z filmu, tyle zachowa się w ich psychice. Moim zadaniem jest metodologiczne pokazanie istoty filmu, skierowanie myślenia odbiorców w dobrą stronę. Po to też są wystawiane oceny, każdy ma zupełnie inne doświadczenia, odbiera film jednostkowo. To jest właściwa podstawa do merytorycznej dyskusji. Każdy ma prawo się nie zgodzić z czyjąś opinią, wtedy następuje wymiana zdań i punktu widzenia. W tym tkwi całe sedno sztuki kina.
Na sam koniec jeszcze zapytam o największe zagrożenie dla zawodu krytyka. Potrafi Pan powiedzieć, czego młodzi, ale nie tylko, powinni się wystrzegać?
Oczywiście, że tak. Podstawowa zasada krytyki to brak jakichkolwiek prywatnych relacji z aktorami, reżyserami czy innymi ludźmi kina. Krytykowi nie wolno się zaprzyjaźnić z aktorem, wyjść wieczorem na piwo i poznać jego życie prywatne. Później taka osoba ma związane ręce w pracy. Jeśli kogoś się za bardzo polubi, pozna się jego prywatne problemy, nie da się wtedy wystawić obiektywnej recenzji. To jest przejaw braku profesjonalizmu. Śmierć krytyka zaczyna się w momencie poczucia sympatii do kogoś. Następnie taki krytyk nie chce krytykować swojego przyjaciela, nawet jeśli film był tragiczny. Taka ocena nie jest prawdziwa, szukamy wszędzie wytłumaczenia dla aktorów lub reżyserów. To są prawdziwe trudności w zawodzie krytyka filmowego.
Dziękuję za rozmowę oraz cenne uwagi.
Również bardzo dziękuję!
Dawid Micał
Redaktor naczelny portalu Nowy Akapit. Maniak filmowy i pasjonat prawie każdej dziedziny sportu. Redaktor portalu Kącik Popkultury oraz współprowadzący podcast na Spotify "Rozmowy Na Pół Gwizdka".