Quo vadis, Marvelu?
W komiksach, filmach i serialach Marvela (głównie związanych ze Spider-Manem) jak mantra powtarza się hasło, że „Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”. Dotyczy ono superbohaterów i ich trudnych życiorysów. Ja jednak bardzo bym chciał, żeby twórcy wzięli sobie te słowa głęboko do serca. Ich największą mocą jest to, w jakim są miejscu. Mogą produkować coś dającego do myślenia, niosącego jakiś przekaz, może nawet realnie wpływającego na czyjeś życie. Tymczasem fani w ostatnim czasie po obejrzeniu filmów z MCU regularnie są niezadowoleni. Dlaczego tak się dzieje?
Jakość zamiast ilości
Jako pierwszy w 2008 r. powstał Iron Man. Od tamtej pory do dziś, czyli przez 15 lat, swoją premierę miały 33 (!) filmy, a najnowszym z nich jest Marvels, który właśnie leci w kinach. Co oczywiste, nie wszystkie produkcje można chwalić. Jakby się tak głębiej zastanowić, to nawet nasuwa się wniosek, że mniejsza część zasługuje na pochwałę, a większość z nich należy krytykować. Przejdźmy więc do konkretów i najpierw skupmy się na pozytywach. Trzeba szczerze przyznać, że momentami Marvel nie był dobry, ani nawet bardzo dobry, lecz potrafił niesamowicie zaimponować. Największy efekt wow to oczywiście finałowa walka w Avengers: Koniec gry. Tam każda pojedyncza scena bitwy wyglądała na starannie przemyślaną. Nie brakowało ciekawych nawiązań, np. gdy Kapitan Ameryka jednak dał radę posługiwać się Mjölnirem. A śmierć Iron Mana? Świetnie wymyślona, zginął jak prawdziwy bohater. Można powiedzieć, że słowo „epickie” powstało, by opisać końcowe walki z tego filmu. Zupełnie przeciwnie sprawa ma się w Avengers: Wojna bez granic. Tam bije się niemal każdy z każdym, co przypomina system rozgrywek jakiejkolwiek ligi piłkarskiej. Doceniam jednak kreatywność, ponieważ zostałem zaskoczony finałem filmu. To opowieść superbohaterska, a kończy się porażką dobra ze złem. Jednak nie tylko sceny bitew zapadły mi w pamięć. Dla przykładu, łzy cisnęły mi się do oczu, gdy widziałem młodego, słodkiego, już niedługo bardzo doświadczonego przez życie, szopa Rocketa w Strażnikach Galaktyki: Volume 3. Najbardziej poruszył mnie jednak finał filmu Spider-Man: Bez drogi do domu. Miałem wtedy ciary. Steven Strange musiał sprawić, by świat zapomniał, kto jest tytułowym bohaterem. W konsekwencji nastoletni Peter Parker stracił relację ze swą ukochaną MJ oraz Nedem, najlepszym przyjacielem. No i w sumie z momentów godnych pochwał byłoby na tyle. Jak widać, jest ich kilka, a jak wspomniałem, wszystkich filmów naprodukowano 33. Może warto więc przestać iść w ilość i zacząć podążać ku jakości?
Myślał indyk o niedzieli…
Nieprawdopodobne są plany osób funkcyjnych w MCU, a raczej ich długoterminowość. Ostatnia z produkcji, do której podana jest lista mniejszych lub większych konkretów, dotyczy 2027 r. Czy to nie przesada? Przecież do tego czasu jeszcze wiele może się zmienić i coś ma prawo się nie udać. Ulec zmianie może choćby kwestia obsady. Np. Jonathan Majors, który już w kilku produkcjach Marvela przewinął się jako Kang i miał do tej roli wrócić właśnie w finałowych filmach VI fazy, by być głównym antagonistą, obecnie boryka się z problemami prawnymi. To niewątpliwie komplikuje sytuację. To tak, jakbym ja sobie dokładnie zaplanował, że z pewnością skończę studia w 2026 r…
Zmiana pokoleniowa
Warto zwrócić uwagę na fakt, że produkcje MCU oglądają głównie dzieci i młodzież. Jeśli są nimi zainteresowane osoby 30+, to są one nielicznymi wyjątkami. No i na czym polega problem? Na tym, że dzieckiem jest się przez jakiś czas. Ten okres się kiedyś kończy. Jedni przestają być młodzieżą, inni zaczynają. Część społeczeństwa już obejrzała masę filmów Marvela, a pozostali dopiero się za to zabierają. Przez ostatnie kilkanaście lat moje oczy cieszyła akcja, która kręciła się głównie wokół Iron Mana, Kapitana Ameryki, Hulka, Thora, Czarnej Wdowy czy Spider-Mana. Są to fundamentalne postacie w Marvelu. Ludzie niejednokrotnie się z nimi identyfikowali. A obecnie? Kto ma być idolem fanów? Jest wiele bohaterów, którzy są bliżej nieznani do momentu obejrzenia konkretnej produkcji. Myślę, że najlepszymi przykładami są filmy Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni oraz Eternals. Można spytać, co z postaciami takimi jak Ms. Marvel, Monica Rambeau, Agatha Harkness, Maya Lopez, Kate Bishop czy She-Hulk? Wydaje mi się, że oni wszyscy zwyczajnie nie mają wystarczającej siły, by przyciągać tłumy przed ekrany. Uważam, że strata wątków Iron Mana, Kapitana Ameryki (wiem, nowym Kapitanem został dotychczasowy Falcon, ale dla mnie to nie to samo. To tak, jakby w stroju Lewandowskiego grywał Aubameyang), Czarnej Wdowy i Hulka, który pojawił się jedynie epizodycznie w serialu Mecenas She-Hulk, jest zdecydowanie przedwczesna. Prędzej czy później szefostwo MCU się o tym przekona.
Seriale>filmy
Światełkiem w tunelu dla Marvela jest fakt, że w pewnym momencie oprócz filmów zaczęto również produkować seriale i trzeba przyznać, że są one dużo bardziej dopracowane, a ich atutem jest szczegółowość. Może nie każdy z nich jest świetny, ale naprawdę trzeba je docenić. Ich fabuła nie jest oczywista, bo np. zdarzało się, że bohater zostawał antagonistą (Wanda Maximoff) lub na odwrót (Loki). Są także kreatywne, bo to bardzo ciekawy pomysł, by stworzyć animację, która opowiada alternatywne zakończenia historii, które zostały dotychczas przedstawione (What If…?).
Gang Mocniaków
Reasumując, nie jestem pewien, czy porównując większość obecnych protagonistów do postaci z minionych kilkunastu lat, można ich jednakowo nazywać superbohaterami. Chyba skłaniałbym się ku odpowiedzi, że nie. Niestety obecni bohaterowie nie mają tej samej charyzmy, marki, ilości fanów. Prawdopodobnie są pod każdym względem gorsi. Sądzę, że bardziej pasuje do nich określenie „Gang Mocniaków”. Taka smutna prawda na koniec…